„Moje leczenie trwa już pięć miesięcy. Często zadaję sobie pytania, dlaczego to wszystko spotyka tak młodych ludzi. Nie ma na to jednak odpowiedzi. Dla każdego z nas Bóg przygotował sprawdzian. Każdy ma swój krzyż…”
Ada Michalec miała 15 lat, gdy zachorowała na chłoniaka. „Zrobiło mi się słabo w szkole i zaczęła lecieć krew z nosa” – pisze w swoim świadectwie. „Następnego dnia razem z mamą byłam u lekarza, zrobiłyśmy badania. Lekarce nie spodobały się moje wyniki. Skierowała nas do Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie. Bałam się. Nie wiedziałam, co mi dolega. Nikt nic nie mówił”.
Iść w Jego stronę
– Ada cały czas powtarzała: „Mamuś, damy radę. Ten na górze nam pomoże” – wspomina córkę pani Małgosia, mama Ady – Ona nigdy nie miała żalu do Pana Boga o to, że zachorowała. Cały czas bardzo wierzyła. A mnie lekarze powiedzieli, że to dobrze wyleczalny chłoniak. Wierzyłam i ja, że wszystko będzie dobrze. Kilka miesięcy przed chorobą Ada rozpoczęła swoją przygodę ze wspólnotą Odnowy w Duchu Świętym – Marana Tha w Poniatowej. – Ze spotkań wracała do domu często późnym wieczorem, zawsze radosna, jakby na skrzydłach – opowiada pani Małgosia. – Bardzo przeżywała to, co się tam działo. Często siedziałyśmy do późna i ona w ten swój niezwykły, chaotyczny, wesoły sposób relacjonowała wydarzenia.
„Na początku na spotkaniach wspólnoty wszystko wydawało mi się trochę dziwne, wszyscy stali z rękami uniesionymi w górę i śpiewali pieśni o Bogu, modląc się na głos. Spodziewałam się, że coś się wydarzy, ale niczego nie czułam” – pisze Ada. „W moim życiu jednak stopniowo zaczęły następować zmiany. Zaczęłam się lepiej uczyć, byłam milsza dla moich znajomych. Wtedy jeszcze nie myślałam, że to może pochodzić od Boga. Po kilku tygodniach zaczęłam sobie uświadamiać, że moja zmiana to jest dobro, które pochodzi od Niego, że muszę iść w Jego stronę i dalej Go odnajdywać”.
„Gonia, damy radę”
– Jak Ada zaczęła się nawracać, to przyszła do niej choroba – opowiada Gabrysia, koleżanka Ady. – Ale im więcej cierpiała, tym bardziej się uśmiechała. – Ona miała niezwykle silną psychikę i tak naprawdę każdego z nas nosiła na swoich ramionach – mówi o Adzie Łukasz, kolega ze wspólnoty. – Miała silną wiarę, że wszystko będzie dobrze. W przedziwny sposób potrafiła zjednoczyć wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy się za nią modlili, zarówno we wspólnocie, ale także w całym mieście i okolicy. I wszystkim im była ogromnie za tę modlitwę wdzięczna. – Każdego, kogo spotkała, chciała w jakiś sposób przyciągnąć do Kościoła – wspomina Agata, koleżanka Ady – Mnie nie musiała długo prosić, żebym zaczęła z nią chodzić na spotkania wspólnoty. – A ja w zasadzie dla niej poszłam pierwszy raz na pielgrzymkę – dopowiada Gabrysia – Obiecałam sobie wtedy, że będę chodziła, dopóki Ada zupełnie nie wyzdrowieje…
W styczniu 2012 r. Ada wyszła ze szpitala do domu. Zakończyła leczenie. W lutym po badaniach kontrolnych okazało się jednak, że jest nawrót choroby i rak pojawił się na grasicy. – Wtedy się na chwilę załamała – wspomina mama. – Tak bardzo chciała być zdrowa. Ale to była tylko chwila. Szybko dodała „Gonia, damy radę”. Pojechałyśmy na operację do Rabki. Tam wycięli jej guza. Później jednak były kolejne przerzuty.
– Ada to osoba, która miała niesamowicie silną wiarę – opowiada Łukasz. – Nawet wówczas, kiedy stwierdzono kolejnego guza, ona wierzyła, że Pan czuwa Tak naprawdę to nie my jej, ale ona nam pokazywała, jak silna i wielka powinna być nasza wiara, i że wszystko się dobrze ułoży. – Nie wiem, czy Ada miała świadomość, że umiera – mówi mama. – Nie chciała o tym mówić. Wiem, że ona mnie chroniła. Nagrywała takie filmiki, które znalazłam u niej na komputerze, gdzie mówiła, że coś ją boli, ale że mi nie powie, bo będę się martwiła.
Zrozumieć
Ada chciała być wolontariuszką w szpitalu, w którym leżała. To był jej główny plan, który miała zrealizować zaraz po osiągnięciu pełnoletniości. – Zawsze, jak nas do siebie zapraszała – czy do domu, gdy tu chwilami była, czy pod szpitalne okno – to zawsze była uśmiechnięta – opowiada Gabrysia. – Ona nigdy nie mówiła o sobie, o swoim bólu. Mówiła tylko o innych dzieciach, które z nią leżały, o ich cierpieniu. Pamiętam, jak bardzo przeżyła śmierć Tosi. To był dla niej chyba najcięższy moment.
„Większość z nas przechodzi w życiu okres próby. Każdy w większym czy mniejszym stopniu niesie swój krzyż bólu, rozterek, upokorzeń, cierpienia i tego nie zmienimy” – pisała chora 15-latka. „Musimy jednak wierzyć, że wszystko będzie dobrze. Znajomy ksiądz dał mi obrazek ze św. Faustyną, na którym było napisane: »Cierpienie jest skarbem największym na ziemi – oczyszcza duszę. W cierpieniu poznajemy, kto jest dla nas prawdziwym przyjacielem. Prawdziwą miłość mierzy się termometrem cierpień«. Ktoś sobie pewnie pomyśli: »Jak cierpienie może być przyjemne?«. Przyznaję, że może tak być, tylko trzeba zrozumieć jego znaczenie. Kiedy mam zabiegi, to wszystko mnie boli i ten ból, i to cierpienie ofiaruję za tych, którzy w swoim życiu też mają trudno, są w ciężkiej sytuacji duchowej, popadają w nałogi. To wszystko jest dla nich. Wierzę, że Bóg potrafi podnieść nas z każdego »dołka«, tylko musimy to dostrzec i modlić się z całego serca o siłę dla nas. Ja modlę się cały czas o siłę dla mnie, ale i nie tylko dla mnie, ponieważ nie tylko ja tu jestem. Są tu jeszcze inne dzieci, które cierpią tak samo jak ja, i modlę się za nie wszystkie. Wiem, że gdy się modlę, Bóg jest obok mnie, gdy płaczę, siedzi obok i wyciera moje łzy. Bóg nie jest jakimś wymysłem, Bóg jest żywy i jest wśród nas”.
Rzym zamiast Nowego Jorku
Ada zawsze chciała być sławna. Chciała wyjechać do Nowego Jorku. Była zwykłą, trochę postrzeloną dziewczyną, jak opisuje ją mama. Dobrze grała na gitarze elektrycznej. Fascynowała ją muzyka zespołu Luxtorpeda. Podczas choroby zaprzyjaźniła się z Robertem Friedrichem. – Litza do niej często dzwonił – wspomina Łukasz – Ta przyjaźń była dla niej bardzo ważna i szczególnie cenna. Kiedy przeszła pod opiekę hospicjum Małego Księcia, zamiast do Nowego Jorku, zapragnęła jechać do Rzymu. – Pamiętam, jak w piątek spotkała się z ojcem Filipem Buczyńskim i powiedziała mu, jakie ma marzenie, a on już w poniedziałek przyszedł do nas i powiedział, że wyjeżdżamy do Rzymu – opowiada mama. To był koniec września. Tuż przed wyjazdem Ada poprosiła, żeby ludzie ze wspólnoty napisali jej intencje, które ona mogłaby zawieźć do Rzymu. Ona sama napisała list do papieża. – Największym problemem dla niej było, w którym momencie ma ten list papieżowi podać – wspomina pani Małgosia. – Nie przejmowała się długą podróżą, ani bólem, a wtedy cały czas była już na bardzo silnych dawkach morfiny. Interesowało ją tylko, w jaki sposób ma podać papieżowi list. I jeszcze jedno: martwiła się, żeby nikomu nie zapomniała kupić jakiejś pamiątki. Chodziło głównie o różańce.
Pan Bóg miał inny plan. Do San Giovanni Rotondo, do ojca Pio, Ada jechała już pod tlenem, z różańcem w ręku. Różaniec, jak opowiada mama, cały czas w okresie choroby leżał tuż przy łóżku dziewczynki. – Za każdym razem, gdy ją dusiło (guz zaatakował również płuca), brała do ręki różaniec. Modliła się nieustannie w domu, w karetce, w szpitalu. Odłożyła go dzień przed śmiercią. Wtedy już tylko kurczowo ściskała serduszko z napisem Jezus. – Ja do końca wierzyłam w cud. To było moje jedyne dziecko – mówi mama Ady. – Tylu ludzi modliło się za nią. Tyle Mszy świętych zostało w jej intencji odprawionych, tyle nabożeństw o uzdrowienie. Jeszcze w dzień, w którym umierała, modlili się za nią w Wąwolnicy u Matki Bożej Kębelskiej. Tak czekałam, żeby już ta Msza się skończyła, bo wierzyłam, że od razu saturacja pójdzie w górę… Tak się nie stało. Ada umarła niespełna miesiąc po powrocie z Rzymu, 26 października. W lipcu skończyła 16 lat. W swoim duchowym testamencie, który zostawiła znajomym i rodzinie, pokazuje, kto był dla niej na pierwszym miejscu i kto dawał jej siłę, by mogła do końca zrealizować swoje piękne życie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |