Z czasem człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Nawet kiedy słyszeliśmy wybuchy, mamy z dziećmi spacerowały po ulicy. Panie sprzedające chleb i wodę siedziały w swoich kioskach. Niektóre zginęły.
Na podjęcie decyzji o wyjeździe i porzuceniu rodzinnych stron mieli zaledwie kilka dni. Musieli pozostawić cały dorobek życia, mieszkania, samochody, fotel, w którym siadali po dniu pełnym obowiązków i troski. Do nowego świata, do nowego życia mogli zabrać 30 kg z tego, co wypracowali przez lata. Ulubione ubrania, jakieś kosmetyki i ukochany pluszowy miś dziecka, którego przytula podczas snu. Jeszcze rozrywające serce pożegnania, bo został syn, ojciec, dziadek, ciocia i wujek, czasem rodzeństwo. I przyjaciele… Z nimi jeszcze krótka rozmowa, ostatnie zdjęcie. Musieli wyrwać swoje korzenie, zamknąć oczy pełne łez, kiedy może ostatni raz spojrzeli na swój rodzinny dom. Potem dojechać na miejsce, gdzie czekał autokar. A droga była niebezpieczna, bo na drugi dzień po ich odjeździe separatyści ostrzelali autobus z uchodźcami. Zginęło 10 osób. Stał dokładnie w miejscu, z którego oni dzień wcześniej odjeżdżali – Polacy z Donbasu. – Kiedy jechaliśmy do Charkowa, było niebezpiecznie. Huki wystrzałów. Na rogatkach miasta nie chciano nas wypuścić. Po drodze byliśmy trzy razy kontrolowani. Nie chciano nas przepuszczać, ale udało się… – opowiada Olesia.
Spałam spokojnie
Wtorek, 13 stycznia, 19.50. Po wielu godzinach podróży cztery autobusy przyjeżdżają do Ośrodka Caritas Archidiecezji Warmińskiej w Rybakach. Kiedy otworzyły się drzwi autokarów, zaczęli wychodzić pojedynczo, z reklamówkami i podręcznymi torbami w dłoniach, z dziećmi na rękach. Polacy ewakuowani z Donbasu. Potem był spóźniony obiad: gorący rosół, kotlety mielone z ziemniakami, gorąca herbata i kawa. Następnie zakwaterowanie. Pokoje, może niezbyt duże, ale w końcu bezpieczne. I pierwsza od wielu dni noc bez huków eksplodujących pocisków. – Wstałam rano, a tu tak cicho. Las, powietrze. W Doniecku bywało różnie, ale nocy spokojnych nie było. Tu spałam jak dziecko. Pierwszy raz od wielu miesięcy – mówi Olesia. Przyjechała tu z braćmi i mamą. W Doniecku został jej tata z babcią. Tuż obok niej siedzi Walentyna. Starsza pani o ciepłych oczach i nostalgicznym uśmiechu. Okazuje się, że jest, a może w tych okolicznościach raczej była prezesem Towarzystwa Kultury Polskiej Donbasu. Przyjechała z córką i zięciem. – Do tej pory, kiedy trzasną drzwi, wydaje mi się, że coś wybuchło. Szybko nie da się tego zapomnieć – wyznaje. Opowiada o Doniecku. Że to piękne miasto, było bardzo zadbane, ładne. – Trudno uwierzyć, że zostało tak zniszczone. Przerażający był widok okolicznych miasteczek. Domy, mosty i koleje zniszczone. Nic nie zmieni losu ludzi, którzy stracili wszystko, którzy stracili bliskich – mówi. Walentyna wspomina swoje dzieciństwo i babcię, która nie bała się prześladowań i zawsze mówiła: „W naszej rodzinie mówimy tylko po polsku”. – Wyrosłam w Konstantynówce, mieście, gdzie mieszkali ludzie różnej narodowości. W dzieciństwie na podwórku rozmawialiśmy po rosyjsku, ale każda z koleżanek w swoim domu mówiła w rodzimym języku – jedna po grecku, inna po włosku, kolejna po tatarsku – wspomina.
Tam jest wojna
Nikt z nas nie jest w stanie wyobrazić sobie tego, jak wygląda życie w Donbasie. Owszem, do Polski docierają filmy, telewizje podają jakieś informacje, wypowiadają się specjaliści od polityki wschodniej. Ale krótkie sceny w telewizji nie oddają okrutnej prawdy wojny, która toczy się w Donbasie. A tam z jednej strony są separatyści, którym pomaga Rosja, po drugiej stronie Ukraińcy. – Życie w Doniecku było ostatnio straszne. Tam zawsze ktoś strzelał. Na ulicach pełno było jakichś umundurowanych ludzi z bronią. Ale kim oni byli – nie wiadomo. Tam nie da się normalnie pracować, studiować, chodzić do szkoły. Ludzie niewinni giną… – mówi Olesia. – Tam jest wojna. Prawdziwa wojna. Życie dziesięć miesięcy na linii frontu to jest coś trudnego, coś, czego nie da się wytrzymać – wyznaje Walentyna. Choć cieszy się, że jest już w Polsce, nie potrafi ukryć łez. – Tam został mój syn… Wiem, co się tam teraz dzieje. To bardzo boli – kładzie dłoń na sercu, jakby chciała pokazać matczyny ból rozstania. Kiedy rozpoczęła się wojna, niezbędne meble przenieśli do przedpokoju. Tu toczyło się całe rodzinne życie. Dlaczego? Bo w przedpokoju nie ma okien, jest bezpieczniej. – Potem człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja. Nawet kiedy słyszało się wybuchy, mamy z dziećmi spacerowały po ulicy. Panie sprzedające chleb i wodę siedziały w swoich kioskach. Niektóre zginęły – wspomina. – Mieszkać można wszędzie i w każdych okolicznościach. Ale nienormalne jest, kiedy pociski spadają jak deszcz, a to dla ludzi staje się normalne. Wtedy zaczynasz myśleć o rodzinie. Chcesz wyjechać tylko dlatego, żeby nie zginąć… – mówi Aleksiej. – Kto tego nie widział, nie znajdował się tam, nie zrozumie mnie – dodaje. Wspomina scenę z filmu „Lista Schindlera”, kiedy Żydzi mówili, że „kto ratuje życie jednej osoby, ratuje cały świat”. – Dziś rozumiem tę myśl – wyznaje.
To nienormalne
Na razie Polacy z Donbasu poznają ośrodek Caritas w Rybakach. Spacerują po lesie, niektórzy stoją samotnie na pomoście i wpatrują się w taflę jeziora. Na brzegu można spotkać rodziny z dziećmi. Te śmieją się, bawią, rzucają do wody kamienie. Mogą swobodnie biegać, bo tu jest bezpiecznie, a rodzice nie muszą już obawiać się o ich życie. – Jesteśmy odpowiedzialni za dzieci, za ich przyszłość. Dlatego przyjechaliśmy do Polski, aby żyć w cywilizowanym kraju. Tu jest spokój, a tam... wojna – mówi Aleksander. Razem z nim spacerują żona i dwie córki, 9-letnia Paulina i 11-letnia Zosia. – Tam nie ma normalnego życia. To nienormalne, że wieczorem nie możesz wyjść na ulicę, bo bandyci wprowadzili godzinę policyjną. Nie możesz pojechać swoim samochodem, bo cię zatrzymają i ci go zabiorą. Często niebo wymalowane jest ogniem pocisków wystrzeliwanych z pobliskich pól. Jak żyć ze świadomością odpowiedzialności za dzieci i rodzinę? – mówi. Po pierwszym dniu pobytu w Rybakach Aleksander zauważył, że jego współtowarzysze z Donbasu częściej się uśmiechają.
Przydam się
W Rybakach zakwaterowano 149 osób. Są wśród nich wykładowcy wyższych uczelni, wielu lekarzy, inżynierowie, pracownicy fizyczni, księgowi i nauczyciele. Jest też duża grupa dzieci i młodzieży. – Mamy świadomość, że Polska nie jest ani największym, ani najbogatszym krajem. Tym bardziej doceniamy otrzymaną pomoc. Kiedy jeszcze byłam w Doniecku, często ktoś do nas z Polski dzwonił. Niby niczego to w naszym życiu nie zmieniło, pociski nad naszymi głowami wybuchały jak dawniej, ale odczuwaliśmy więź z ojczyzną. To było ogromne moralne wsparcie – mówi Walentyna. Zapewnia, że wszyscy, którzy przejechali do Polski, chcą pracować. – My nie będziemy dla Polski obciążeniem. Każdy z nas ma jakieś wykształcenie, potrafi coś robić. Nie wszyscy znają język polski, ale wszystko przed nami. Może być ciężko, ale damy radę – uśmiecha się Walentyna. – Tam nie ma powrotu. Będę pracować, zarabiać, robić wszystko, by Polska była krajem, którego nie dotknie nieszczęście wojny – mówi Aleksiej, wykładowca akademicki. Olesia, która na Ukrainie przerwała studia medyczne, ma już plany na przyszłość.. – Mam nadzieję, że w Polsce skończę medycynę. Na pewno jakaś uczelnia mnie przyjmie – mówi. Aleksander jest górnikiem. Kiedy przyjechał do Polski, dowiedział się, że górnicy strajkują, że w tej branży nie jest najlepiej. – Ręce dwie mam. Każda praca będzie dobra.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |