Tygodnik „Time”, filozof Francis Fukuyama, aktorka Requel Welch i ostatni papieże zgadzają się co do jednego: od chwili, gdy Adam i Ewa sięgnęli po zakazany owoc, nic nie wpłynęło tak mocno na relacje między płciami jak wynalazek chemicznej antykoncepcji.
Minęło ponad pół wieku od wprowadzenia do aptek hormonalnej pigułki antykoncepcyjnej (w USA w 1960 roku, w Polsce w 1966). Środki antykoncepcyjne nie są lekami, choć za takie uchodzą. Z prostego powodu. Ciąża nie jest chorobą, więc zapobieganie jej nie jest żadną terapią. Hormonalne środki antykoncepcyjne wyłączają funkcjonowanie układu rozrodczego kobiety. Takie odłączenie powoduje zaburzenie pracy zdrowego organizmu. Jeśli człowiek przestanie używać na jakiś czas np. mięśni nóg, to zaczną one zanikać. Lekarze zwracają uwagę na liczne uboczne skutki działania hormonalnej antykoncepcji (np. rakotwórcze). Wiele osób wzrusza na to ramionami, bo przecież każda pigułka ma jakieś niepożądane działanie. Wystarczy przeczytać ulotkę.
W przypadku antykoncepcji jej skutki uboczne dotyczą nie tylko samego zdrowia kobiety. O wiele ważniejsze są konsekwencje społeczne, demograficzne, ekonomiczne, moralne. Po pół wieku naukowcy różnych dziedzin dostarczają na to mnóstwo dowodów. Antykoncepcja sprzęgnięta z tzw. rewolucją seksualną radykalnie zmieniła życie rodzin oraz generalne podejście ludzi do seksu, a więc także do miłości. Zmieniła na gorsze. Tych negatywnych skutków antykoncepcyjnej seksualności, która stała się społeczną normą, nie dostrzega jednak wiele tzw. otwartych umysłów. Zamykanie oczu na prawdę nie zmienia jednak rzeczywistości. Co gorsza, może prowadzić do większej katastrofy.
Nie widzą, bo nie chcą widzieć
Mary Eberstadt, autorka zajmująca się współczesnymi przemianami społecznymi, analizuje skutki „wyzwolonej” seksualności. Jej książka „Adam i Ewa po pigułce” dotyczy społeczeństwa amerykańskiego, ale z powodzeniem można odnieść jej diagnozę do całego Zachodu.
Sednem obyczajowej przemiany zwanej rewolucją seksualną było uznanie płciowych kontaktów poza małżeństwem za rzecz neutralną moralnie. Jedynym kryterium stała się zasada przyjemności: to, co przyjemne, jest dobre. Jedynym seksem, który wolno dziś publicznie kwestionować, jest „seks bez zabezpieczenia”. Eberstadt zauważa, że o ile można wyobrazić sobie, iż wynalezienie pigułki nie prowadzi koniecznie do rewolucji seksualnej, to jednak nie sposób sobie wyobrazić rewolucji seksualnej bez antykoncepcji. Zalegalizowanie aborcji i antykoncepcja stały się paliwem zasilającym tę rewolucję. Jej skutki są niszczące. Najbardziej dla najsłabszych: dzieci i kobiet, zwłaszcza ze środowisk najbiedniejszych.
Co się właściwie stało? Seks został skutecznie odłączony od związanej z nim naturalnie płodności, a w konsekwencji od kontekstu trwałego małżeństwa. „Nastąpiło zredukowanie stosunków seksualnych do swego rodzaju higienicznej rekreacji, na którą mogą sobie pozwolić dorośli ludzie”. Takie podejście spowodowało, że ludzie wcześniej zaczynają prowadzić życie seksualne, później zawierają małżeństwa, wzrosła liczba rozwodów, wolnych związków. Mężczyźni zostali „wyzwoleni” z konieczności brania odpowiedzialności za kobietę, z którą uprawiają seks, i za ewentualne dzieci. Stąd kryzys ojcostwa i kłopoty z męską dojrzałością. Na to wszystko nakłada się zalew pornografii, która powoduje zdemolowanie wrażliwości, emocjonalności i moralności, zwłaszcza najmłodszych. Dzieci wychowywane przez samotnych rodziców, często doświadczające traumy rozwodu, mają gorszy start w życie pod każdym względem (psychicznym, edukacyjnym, finansowym) niż dzieci dorastające w normalnej rodzinie. To kobieta zostawiona przez mężczyznę bierze na siebie zwykle ciężar wychowania dzieci, ona też bardziej traci na rozwodzie ekonomicznie. Nie mówiąc już o kosztach zdrowotnych i psychicznych aborcji.
Wszystkie te fakty są powszechnie ignorowane i przemilczane. Przekonanie o dobrodziejstwach rewolucji seksualnej należy do podstawowych „dogmatów” współczesnej zachodniej mentalności. Zakwestionowanie tej opinii grozi wyśmianiem i wykluczeniem z dyskusji w życiu publicznym.
Eberstadt zastanawia się nad tym, dlaczego ludzie nie chcą widzieć oczywistości, czyli wysokich kosztów społecznych, demograficznych, moralnych i ekonomicznych „wyzwolonej” seksualności. Dokonuje ciekawego porównania. Otóż w czasach zimnej wojny wielu intelektualistów po zachodniej stronie muru berlińskiego nie wierzyło w zbrodnie realnego komunizmu i w to, że prowadzi on państwa i narody do ekonomicznej i społecznej katastrofy. Praktycznie aż do roku 1989 część zachodnich elit uznawała socjalizm za sensowną alternatywę dla kapitalizmu. Rewolucja seksualna nie pociąga za sobą tragedii porównywalnych z komunizmem. Niemniej jednak działa tutaj podobny mechanizm nieprzyjmowania do wiadomości prawdy. Dlaczego ludzie nie chcą widzieć prawdy? Dobrą odpowiedzią są słowa Malcolma Muggeridge’a: „Ludzie nie dlatego wierzą w kłamstwa, bo muszą, ale dlatego, że chcą w nie wierzyć”.
Wyzwolenie nie dało szczęścia
Można dziś zgromadzić całą bibliotekę badań socjologicznych dokumentujących, że ludzie żyjący w stabilnym małżeństwie i w rodzinie pod wieloma względami mają się lepiej niż ludzie żyjący w wolnych związkach. Dotyczy to zarówno ich sytuacji ekonomicznej, jak i subiektywnego poczucia szczęścia. Dzieci wychowywane przez pojedynczych rodziców są gorzej przygotowane do życia, są bardziej podatne na zło, na uzależnienia, kryzysy niż te, które dojrzewają w pełnej rodzinie. Ale ci, którzy głośno o tym mówią, bywają oskarżani przez lewicę o brak współczucia czy dyskryminację. Paradoks polega na tym, że to właśnie ci „współczujący” lewicowcy promują liberalną moralność, która przyczynia się do osłabienia rodziny i w konsekwencji uderza w najmniejszych i najsłabszych. Do dobrego tonu w środowiskach akademickich należy użalanie się nad losem zwierząt czy wycinaniem lasów Amazonii, ale mówienie o skutkach rewolucji seksualnej, niszczącej podstawowe ludzkie środowisko, jakim jest rodzina, uchodzi za temat tabu. Gdzie tu sens, gdzie logika? „Ludzie, którzy w każdym innym kontekście są dumni z siebie za obronę krzywdzonych, zapominają, kto jest krzywdzonym, gdy mowa o rewolucji seksualnej”, pisze amerykańska publicystka.
Wylicza ona przeróżne paradoksy kultury zdominowanej przez rewolucję seksualną. W tekstach współczesnego rocka czy rapu w kółko mowa jest o seksie, a zarazem o samotności, wyobcowaniu, braku domu, czyli skutkach „wyzwolonej” seksualności. Najbardziej ochoczo rewolucji seksualnej bronią feministki, a przecież to kobiety są jej ofiarami w o wiele większym stopniu niż mężczyźni. Na amerykańskich college’ach organizuje się szkolenia dla studentek, jak mają się bronić przed gwałtem. Dobrze jest wiedzieć, jak się bronić. „Czy jednak naprawdę potrzebowalibyśmy takich szkoleń – pyta autorka – gdyby uczelnie były mniej libertyńskie, a różnica między pijackimi randkami a gwałtem była wyraźnie wyznaczona?”. Nie jest tajemnicą, że kobiety rozwiedzione czy samotne są dwukrotnie bardziej narażone na napaść seksualną niż te, które żyją w małżeństwie. Popularny także w Polsce serial „Seks w wielkim mieście” pokazuje absurdalność sytuacji. Bohaterki wciąż przekonują siebie (i publiczność), że są cudownie wyzwolone i świetnie bawią się seksem. Zarazem w kółko narzekają, że nie potrafią znaleźć dobrego, wiernego, czułego i oddanego im mężczyzny. Gdyby w piśmie propagującym wegetarianizm połowa numeru zapełniona była przepisami na wyśmienity schab czy befsztyki z apetycznymi zdjęciami tych potraw, wszyscy od razu zauważyliby absurd. Ale gdy mowa o seksie, nikt tych sprzeczności nie widzi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |