– Cały czas siłuję się ze śmiercią na rękę – mówi Małgorzata Ostrowska. – Dlatego mam ją złamaną. Ale nie odpuszczę.
150 metrów
– Nigdy nie miałam takich przyjaciół jak teraz – mówi. – To chorzy albo już po chorobie. Choroba uczy pokory i nowego spojrzenia. Czuję ich bliskość, serdeczność, otwartość, szczerość. Dotąd nie dopuszczałam do siebie wielu przyjaciół. Mam dwie osoby, które, oprócz córki Julci, darzę bezgranicznym zaufaniem. Ewę, też po podobnych doświadczeniach, pomagającą mi w pracy przy fundacji. Drugą jest mój narzeczony Patryk. Pracuje w czasie nienormowanym w różnych miejscach Polski, ale kiedy trzeba, zawsze przy mnie jest. Potrafi mnie postawić do pionu, gdy się rozkładam, kiedy przychodzi ból. Bo nie będę obwieszczać całemu światu, że jestem szczęśliwa, gdy cierpię. Cierpienie nie uszlachetnia. Zwierzęcy ból potrafi doprowadzić do tego, że nie chcę się obudzić. Mam takie myśli jak każdy człowiek, który ciężko choruje. Buntuję się przeciw bólowi. I przeciw temu, że w Polsce są setki tysięcy chorych, którym medycyna nie może pomóc. Tu się zgłasza dziecko, tu dorosły, kogo wybrać, czyje leczenie dofinansować? Znam to od podszewki, bo organizuję dla nich zbiórki pieniędzy.
Kiedy się okazało, że mój nowotwór nie poddaje się leczeniu, uznałam, że czeka mnie cmentarz, kwiatki na grobie i trzeba zawiadamiać rodzinę. Ułożyłam sobie plan, napisałam pożegnalne listy. Rozdzielałam mój skromny dobytek, kontakty z komórki. Ale w pewnym momencie uderzyłam się w głowę paluszkiem, pytając: „Czemu się tak godzę na to umieranie?”. I zaczęłam szukać leków zagranicznych. Kiedy się dowiedziałam, że istnieje skuteczny lek, ale kosztuje 37 tys. na miesiąc, pierwsza moja myśl była taka: „Czy moje życie jest tyle warte?”. Jednak po chwili zaczęłam się zastanawiać, skąd wezmę pieniądze. Ich zbieranie dla innych jest dla mnie chlebem powszednim, ale zdecydowałam, że sama chcę na siebie zarobić i miesiąc temu zaczęłam malować. Sprzedałam już prawie 400 obrazów i dzięki temu mogę sfinansować swoją 4-miesięczną kurację.
Pokazuje mi jeden z pierwszych obrazów – dziewczynę stojącą przed schodami wiodącymi do widocznego przez drzwi nieba. – Ich wysokość zależy od nas – tłumaczy. – Jeśli będziemy szli ze spuszczoną głową, narzekając, że mamy wszystkiego dość, to każdy schód zamiast kilkudziesięciu centymetrów będzie miał 150 metrów.
40 lat
– Czasem nie daję rady – przyznaje. – Stałam się tak zależna od rodziców, Patryka, Julci, Ewy, a chciałabym coś zrobić sama – posprzątać, wyjść do sklepu. Ostatnio pomyślałam, że skoro sama chodzę do toalety, to wezmę michę, mop i umyję podłogę. No to pękła mi kostka nogi. Od czasu choroby powtarzam, że człowiek zdrowy może wszystko. Ale wielu nie chce próbować. Nie potrafimy się skupić na radości dnia dzisiejszego, tylko zamykamy w pułapce złych wydarzeń z przeszłości. Kisimy się w kotle rozczarowań, pesymizmu, czarnych myśli. Wygodniej jest narzekać, że ja jestem najbiedniejsza, mnie dotknęło największe nieszczęście. W ten sposób zwalniamy się z obowiązku pozytywnego myślenia, a to ogromne zadanie życiowe. Zawsze też możemy w sprawach beznadziejnych prosić o pomoc św. Ritę czy św. Ekspozyta. Zwracam się do tylu świętych, że już moja córka ich nie pamięta. Ostatnio zaprzyjaźniona pani dr Małgorzata Lewicka przywiozła mi wodę z Lourdes. Wierzę w jej cudowne działanie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |