Ponad 350 km od Warszawy historia 63 sierpniowych dni chwały jest i nam bliska. Mamy jej cząstkę na co dzień u siebie.
To był upalny dzień polskiego lata – 20 lipca. Wczesne popołudnie na cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Pożegnanie ostatniej z ostatnich. Powstańca warszawskiego. Na miejscu pustka. Pięć minut do rozpoczęcia nabożeństwa, a w kaplicy 11 osób.
Troje sąsiadów, dwoje harcerzy, pięć osób ze światowego Związku Armii Krajowej, w tym powstańcy – przyjaciele zmarłej i jeden członek rodziny, córka. Pogrzeb Jadwigi Lisowskiej-Wolff przebiegał w obecności Kompanii Honorowej Wojska Polskiego. Huknęła salwa honorowa, pokazano ordery trzymane przez żołnierza, padły podniosłe słowa księdza o walce za wolność ojczyzny. Nie było tylko ludzi.
Nieśmiertelni z historii
Za urną kroczyło kilka osób, w tym najwierniejsi przyjaciele z placu boju – powstańcy warszawscy. Osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięciolatki. Palące słońce nie pomagało, ale zjawili się, by, jak mówią, „przejść ostatnią drogę razem z jedną z nas”. W sercu ciągle żal, że latem ’44 w Warszawie nie pochowali należycie innych kompanów. Nie można było wtedy oglądać się za siebie. Czy dzisiaj mogliby odpuścić? Czy upał i kruche już zdrowie to dla nich jakiekolwiek tłumaczenie? Skromny kondukt sanitariuszki Armii Krajowej stał się wyraźnym, ale przygnębiającym symbolem. Opuszczenia, samotności, zapomnienia. Ale też niezwykle szybkiego wykruszania się pokolenia, które walczyło w powstaniu warszawskim. Ich czas nadszedł, czy nam się to podoba, czy nie. Jadwiga Lisowska-Wollf jeszcze w czerwcu uczestniczyła w comiesięcznym spotkaniu powstańców Warszawy w Klubie Muzyki i Literatury we Wrocławiu. Lubiła tam przychodzić, pogawędzić ze swoimi przy kawie i ciastku. Żaden człowiek czasu nie oszuka, choć chciałoby się dodać jeszcze te kilka lat. Ich odchodzenie nasuwa pytanie, które zaczyna coraz bardziej dręczyć: Czy zabierają swoje historie do grobu? Mogą bowiem stać się nieśmiertelni, ale nie z natury, lecz z historii.
Najważniejsze: wolność
W przypadku Jadwigi Lisowskiej-Wolff udało się. Jej historia została spisana. Trwa jeszcze w pamięci innych powstańców. Polka o ps. Jagoda jako jedyna ze swojej patriotycznej rodziny przeżyła II wojnę światową. – Podczas powstania warszawskiego była sanitariuszką WSK AK przy pułku „Baszta” w dzielnicy Mokotów. Pracowała w Szpitalu Sióstr Elżbietanek przy ul. Malczewskiego – opowiada Stanisław Wołczaski, ps. Kazimierz. Miała wówczas 20 lat, a w sercu ideę walki o wolną ojczyznę. We wspomnieniach pisała: „Dla nas – młodych dziewcząt – najważniejszą sprawą było to, że wreszcie możemy walczyć o elementarne prawa człowieka, o jego wolność, godność i honor narodu. Miałyśmy nareszcie możność jawnego działania, protestu i walki”. Kobieta w kwiecie wieku oglądała nieludzkie cierpienia swoich rodaków, którym starała się ulżyć, ale nie mogła pomóc. Brakowało lekarstw i sprzętu do ratowania powstańczej armii. Po latach „Jagoda” tak przywoływała swoje 63 dni chwały: „Leszek Drabczyński z odłamkiem tkwiącym szeroko w płucu. Ułożono go w pozycji półsiedzącej. Ten żołnierz przez dwa miesiące umierał bez jęku, słowa skargi, pretensji do losu. Młodzieńcza twarz, pięknie opalone umięśnione ciało szybko zamieniało się w ciało starca. Jego oczy gasły. Doczekał się wtargnięcia znienawidzonych Niemców. Skonał”.
Jadwiga, co Niemca uratowała
Powstańczy szpital należał do zupełnie innego wymiaru niż obszar wojny w zrujnowanym mieście. Nie chodziło tylko o ratowanie ludzi, ale stworzenie im warunków do umierania z godnością. Tam nie trafiał ranny wojownik, tylko człowiek. Jadwiga Lisowska-Wollf pewnego dnia stanęła przed najtrudniejszą decyzją w swojej walce o wolną ojczyznę. W czasie rzezi, którą Niemcy urządzali w stolicy Polakom, i po prawie 1800 dniach okrutnej okupacji hitlerowskiej postanowiła uratować znienawidzonemu nieprzyjacielowi życie. „Oddziałowa pierwszy raz spojrzała na mnie ludzkim wzrokiem, gdy operowano ciężko rannego niemieckiego żołnierza i do transfuzji potrzebna była moja grupa krwi. Na bloku operacyjnym chirurg pozostawił wyłącznie mojej decyzji, czy oddam krew wrogowi, czy nie. Bardzo się wahałam, bo któż by się nie wahał w takiej sytuacji. Czas naglił i zdecydowałam się oddać moją krew”.
Polonia Semper Fidelis
Sanitariuszka „Jagoda” była jednym z ostatnich żyjących we Wrocławiu powstańców warszawskich. Wielu uważa, że historia 63 dni chwały dotyczy tylko Warszawy. Nieliczni zdają sobie sprawę z tego, że bohaterowie lata ’44 żyją obok nich. Może na tym samym osiedlu, ulicy czy w bloku. W 2005 r. we Wrocławiu mieszkało ponad 70 powstańców. Dzisiaj, po 10 latach, jest ich ponad połowę mniej. Garstka, dosłownie kilku, jeszcze wychodzi z domu i funkcjonuje samodzielnie. Uczestniczy z biało-czerwoną opaską na ręce w pogrzebie kompana. Stolica Dolnego Śląska stała się dla nich powojennym domem. Tutaj przeżyli większość swojego życia, naznaczonego cierpieniem, poświęceniem i wielką miłością do ojczyzny. Jak zgodnie stwierdzają „powstańcy wrocławscy”: „Bóg, honor, ojczyzna” to nie tylko powtarzane jak mantra hasło, lecz codzienność.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |