– Godom wom, że jak ino mom iść do sklepu – nojprzód leca do łaziynki poprawić Pana Boga, ale trocha, coby mie poznoł – opowiada Maria Duńska. – A za dźwiyrzami widza cuda Boże – kwiotki, ptoszki, no i ludzi! I dziynkuja Bogu, co tak piyknie wszystko stworzył.
Gwarą śląską mówi na spotkaniach w szkołach i przedszkolach. Ale też kiedy startuje w konkursie na Ślązaka Roku (zdobyła ten tytuł 15 lat temu), no i w domu, kiedy jest w humorze. Urodzona w Czarnuchowicach, gdzie Przemsza wpada do Wisły, mówi, że jest polską Ślązaczką. – Mój dziadek Jan Czyrwik z Katowic brał udział w trzech powstaniach śląskich – podkreśla. Choć jak nikt potrafi cieszyć się światem i jego cudami, na co dzień nie ma cudnego życia. Kiedy maluje twarz przed wyjściem, zaznacza, że robi to dlatego, żeby ludzie na jej widok nie mówili, że źle wygląda, bo ma „siedem światów ze swoim chłopem”. Jej mąż Andrzej od ośmiu lat wymaga stałej opieki. Aż do lipca tego roku można go było jeszcze przenosić na wózek, ale teraz już nie wstaje z łóżka. – Pracował jako sztygar, a trzy dni po tym, jak przeszedł na emeryturę, wykryto mu tętniaka na aorcie. – Po operacji ma sztuczną aortę i zastawki serca, a z powodu przyjmowania leków na rozrzedzenie krwi co jakiś czas przechodzi udary – mówi. – To one spowodowały, że przestał się samodzielnie poruszać. Nieraz myślałam, że będę musiała sobie kupić wrotki, żebym mogła być na każde jego zawołanie. Kiedyś mu nawet powiedziałam, że uważa mnie za anioła, a ja nim nie jestem i też się czasem muszę zająć innymi sprawami. A jednak dzieciaki z okolicznych bloków potwierdzają, że ma coś wspólnego z aniołami. W pudełkach po butach przechowuje całe sterty dziecięcych laurek. Na niektórych narysowały ją z aureolą i skrzydłami. Kiedy kilka miesięcy temu wróciła do domu ze szpitala, przed wejściem czekało na nią dwanaście maluchów z sąsiedztwa z kwiatkami w dłoniach. Gdy dłużej nie pojawia się na dworze, wołają pod jej balkonem: „Pani Majko, nie trzeba pani wynieść śmieci?” – Dzieci potrzebują uwagi, a ja im ją daję – podsumowuje. – Bo przecież życie nie może być puste. Urodziłam się, żeby ludziom przoć, czyli ich kochać.
Dwa ciastka
Z Andrzejem poznali się w sanatorium w Dusznikach-Zdroju. Ona samotnie wychowywała Kasię, a on bez mrugnięcia okiem zapragnął się zająć nimi obiema. Przez pierwsze trzy lata po ślubie żyło im się prawie idealnie. – Potem coraz częściej po wyjeździe z kopalni zamiast wracać do domu, chodził z kolegami na piwo – pamięta. – Byłam świadkiem, jaka cienka linia przebiega między okazjonalnym piciem a uzależnieniem. Kiedy zachorował, nie mogłam powstrzymać złości, że sam sobie rozwalił serce przez zaglądanie do kieliszka. Najpierw musiałam mu wybaczyć, żeby i jemu, i mnie żyło się lżej. Zresztą od operacji nie wziął do ust ani kropli alkoholu. W nowym etapie życia cała nastawiła się na opiekę nad mężem. Kiedy wstaje o siódmej rano, najpierw zajmuje się nim, a potem sobą. Robi mu toaletę, podaje śniadanie, a na koniec kawę i koniecznie ciastko. Drugie ciastko przynosi mu też po południu, bo wie, że je lubi.
Co drugi dzień przychodzi pielęgniarka środowiskowa i wtedy myją go całego. – Półtora roku temu Andrzej zaczął zsuwać się z łóżka, a ja nie dawałam rady dźwignąć go z podłogi – zwierza się. – Kiedy raz go podniosłam, to myślałam, że do siebie będę wzywać pogotowie. Mają trzy córki – Kasię, która mieszka w Niemczech, Kamilę i Agatę. Wszystkie już założyły rodziny. 5 lat temu przeprowadzili się z Katowic do Łazisk Średnich, żeby być blisko nich. – Dzieci pomagają nam jak mogą – mówi. – Agata wpada regularnie, żeby przystrzyc ojcu włosy i brodę. Jak to dobrze, że Andrzej ma zarost, bo nie dałabym rady go codziennie golić. Wszyscy w okolicy wiedzą, że pani Majka na zakupy częściej chodzi do apteki niż do spożywczego.
PonBóczkowi ludzie
– Kilka lat temu zaczęłam się czuć jak niewolnik, ale Ponbóczek czuwał nade mną i się opamiętałam – opowiada. – Pomyślałam, że to moje życie, które mam tylko jedno! Drugi raz się nie urodzę. Dlatego muszę przestać chodzić z opuszczoną głową i zbolałą miną. Zrozumiałam, że współmałżonek nie potrzebuje mojej nieustannej litości i współczucia. Był zadbany, nakarmiony, zawsze znajdowałam czas, żeby z nim pogadać. Do czasu jego choroby nie wystarczały mi praca i dom. Teraz też pomyślałam, że pora wyjść do ludzi. Dlatego, proszę się nie śmiać – zapisałam się do Koła Gospodyń Wiejskich i Związku Górnośląskiego. Od razu poprawiły się nasze relacje z mężem, bo nabrałam dystansu do jego choroby i siebie. Kiedy wracałam do domu po spotkaniach, lubiłam opowiedzieć mu jakiś dowcip, on to łapał i razem żeśmy się śmiali. Obłożnie chory z biegiem lat zaczyna mieć postawę roszczeniową, ale postarałam się, żeby mąż nie wszedł mi na głowę, i się udało. W gwarze śląskiej zaczęła opowiadać innym o tym, co ją w życiu spotyka. Robiła to tak interesująco, że posypały się zaproszenia do bibliotek, przedszkoli i szkół. – Staram się dzielić z młodymi swoją życiową mądrością jakby mimochodem, bo wiem, że nie lubią kazań – opowiada. – Najbardziej bałam się wystąpienia przed gimnazjalistami z Katowic, bo dotąd odwiedzałam podstawówki i przedszkola. Mówiłam przez półtorej godziny, a oni siedzieli tak cicho, że słychać było, jak przelatuje mucha. Opowiadała im o 74 dzieciach upośledzonych z ośrodka „Wielkie oczy” pod Przemyślem, którymi zajmują się siostry boromeuszki. O tym, jak była świadkiem, kiedy te maluchy z wadami wymowy wspólnie odmawiały Różaniec. – Słuchając tej kakofonii dźwięków, byłam pewna, że Matka Boża prędzej wysłucha ich modlitwy niż mojej. Bo często się łapię na tym, że zamiast odmawiać, klepię ten Różaniec – mówi. Nazwała je „Ponbóczkowymi dziećmi”: – Bo Pan Bóg je kocha w dwójnasób, i za siebie, i za ojców, którzy tego nie mogą, czy nie chcą. „Jakby takie dziecko znalazło się w waszym domu, nie pytajcie, za jakie grzechy ono takie jest, ale dlaczego Pan Bóg właśnie was wybrał do opieki nad nim” – przekonywała. A oni nie chcieli przestać jej słuchać.
Po 17 latach
– Dlaczego Pan Bóg wybrał Panią do opieki nad mężem? – pytam. – Też się nad tym zastanawiałam – odpowiada. – To jest pewnie moja droga do Niego, bo przecież całe życie nie byłam taka kryształowa. Nie wiem, co by było, gdybym miała totalny luz – dodaje. Zapomniała o Nim na początku małżeństwa, kiedy wszystko dobrze się układało. „Wzięłam sobie urlop długoterminowy, przykazania schowałam do szuflady, krzyż dla mnie za ciężki oparłam o ścianę, pojechałam w nieznane, mocny zawrót głowy. Och jak pięknie jest żyć! Dni mijają za szybko, radość znika wraz z nimi. Kwiaty więdną, blask księżyca przygasa. Ludzie dalej się bawią, usiadłam pod drzewem. Ktoś się śmieje i ręką odsuwa mi uparty kosmyk włosów: Wracaj ze mną, pomogę ci donieść twój krzyż!” – tak opisała tamten czas w tomiku „Nieśmiało pukam do nieba”. Któregoś wieczoru, kiedy mąż zasnął pijany, zdała sobie sprawę, że jest zupełnie sama w dźwiganiu ciężaru rodziny i już dłużej temu nie podoła. – Wtedy przyszła mi nogło myśl: „Tyś jest ale gupio” – opowiada. – „Na Ponbóczku sie łoprij – zarozki bydzie ci lekcyj”. I pomogło! Na nawrócenie męża przyszło jej czekać dłużej. Kiedy się poznali, miał chłodny stosunek do wiary. W chorobie przez lata wzbraniał się przed przyjęciem sakramentu chorych. Najbardziej bała się o niego, kiedy dostawał gorączki i tracił panowanie nad sobą. Rzucał się, rozmawiał z dawno nieżyjącymi. Kiedy we wrześniu wezwała karetkę pogotowia, dwóch ratowników nie mogło go unieruchomić, żeby zmierzyć ciśnienie. – Wtedy mu powiedziałam „Rób, co chcesz, ale ja po śmierci nie będę cię szukać po piekle. Musisz coś zmienić” – opowiada. – Po 17 latach wyspowiadał się i przyjął Komunię św. oraz sakrament namaszczenia chorych. Teraz raz w miesiącu przychodzi do niego ksiądz, a ona zauważyła, że zrobił się spokojniejszy.
Nie chować łócz
– Urodziłam się z uśmiechem na ustach – mówi. – Ale jak mogło być inaczej, skoro ważyłam 5 kilo. I do tej pory niewiele mi przybyło. Rzeczywiście jest szczupła jak młoda dziewczyna. Ma 62 lata, ale wielu bierze ją za czterdziestokilkulatkę. – Mam do tego dystans. Jedna pani mi to kiedyś powiedziała na przystanku, a potem przyznała, że choruje na oczy – uśmiecha się. Nauczyła się za wszystko dziękować Panu Bogu. – Nawet jak mi czasem ptak spuści coś na głowę, to też dziękuję, że to nie był struś – żartuje. W tym roku bierze udział w zmaganiach o tytuł Ślązaka Roku.
Przygotowała sobie monolog, w którym wykłada to, czym żyje na co dzień: „Posłuchejcie mie, jako mom do wos prośba – kiej mocie kogoś starszego, chorego do łopiekowanio – niy spiychejcie sie do łoddawanio do domów, jak to sie terozki piyknie nazywają – spokojnyj starości. Starych drzew sie niy przesodzo. Poza chałpom i bez wos pynknie im serce! Docie rady, bo Ponbóczek niy dowo człowiekowi krzyża ciynższego, niż tyn poradzi udźwignońć. A te starowinki przy wos i waszym przoniu bydom sie grzoć jak przy starym kachloku! A wy, kiej przyjdzie wasz koniec, niy bydziecie musieli chować łócz przed Ponbóczkiem. A jeszcze przed tym niy bydziecie sami w swojij starości, bo dziecka wos łobserwujom i wyciongajom nauka”. Ma trzech wnuków – Wiktora, Antosia, Karolka. – Kocham ich miłością spotęgowaną i stale za nimi tęsknię – zwierza się. – 8-letni Antoś, mieszkający w Niemczech, mówi mi, że chciałby codziennie zjeżdżać do mnie po tęczy. A najmłodszy, 4-letni Karolek, ostatnio mi powiedział: „Ty jesteś moja diamentowa, stara babcia Maja”. Zdjęcia uśmiechniętych wnuków i dzieci stoją naprzeciw łóżka, na którym leży mąż, tak że może stale patrzeć im w oczy. Kiedy przychodzimy, przytula żonę, a ona uśmiecha się, mówiąc, jakie to dziś święto, że pozują do małżeńskiego portretu. – Co jest dla Pani najważniejsze? – pytam. – Miłość, choć wszyscy mówią, że zdrowie – odpowiada. – Ale zdrowie bez miłości to jak kartofle bez omasty.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |