"Myślę (…), że najwięcej cierpienia zadawali nam inni ludzie" – powie z perspektywy czasu Mary Craig.
W przypadku nieprawidłowego wyniku amniopunkcji ciężarne informuje się, że mają do terminacji ciąży „prawo” (bo prawo na nią zezwala), a także mają „wybór”. Nasze współczesne indywidualistyczne społeczeństwo nieznoszące stanów bezradności niewątpliwie fetyszyzuje kwestię wyboru: wybieramy partnera życiowego, pracę, rolę rodzica, poglądy, nie znosimy być do niczego zmuszani, nic nam nie wolno narzucać. Poczucie pełnej kontroli nad własnym życiem daje nam złudzenie wszechmocy, jednak poważniejsza choroba czy bliskość śmierci wystarczą, by prysło ono jak bańka mydlana. Okazuje się, że nie wszystko można w życiu wybrać, niekiedy trzeba się poddać, nie wszystko można zmienić, czasem należy wytrwać – w bezsilności. Wiele matek postrzega swoją sytuację właśnie jako taką, która nie pozostawiła im żadnego wyboru. Bo przecież mówiąc o aborcji, mówimy o prawie do decydowania o cudzym życiu, a wybór sprowadza się do tego, czy drugi człowiek (moje własne dziecko) ma żyć czy umrzeć. Jeśli nie przyznaje się sobie samemu prerogatyw do podejmowania takich decyzji, staje się jasne, iż alternatywy nie ma.
Są, owszem, sytuacje, gdy kobieta świadomie decyduje się na rolę matki dziecka niepełnosprawnego – myślę tu o przypadkach adopcji. I być może właśnie ów prawdziwie wolny, świadomy wybór daje potem matkom adopcyjnym w badaniach psychologicznych przewagę w kwestii przystosowania do nowej sytuacji życiowej. Kobiety te, jak się okazuje, cechuje relatywnie niski poziom stresu i dostrzegają one korzystny wpływ obecności dziecka na funkcjonowanie całej rodziny, a napotkane trudności oceniają jako przeciętne (sic!). Większość z nas musi powoli dojrzewać do swojej nowej roli.
Społeczny stereotyp, który sprowadza w tym przypadku odpowiedzialne rodzicielstwo do dwóch zachowań: decyzji o uśmierceniu płodu lub postawy pogodnego heroizmu, nie zakłada w ogóle, iż dojrzewanie do zgody na cierpienie musi trwać. Ów twór, „społeczeństwo”, nie przyjmuje do wiadomości, że cierpienie jest doświadczeniem niezwykle intymnym, tylko z pozoru egalitarnym, ale zawsze, dla każdego, kogo dotyka – zupełnie nowym, wyjątkowym i zaskakującym. „Społeczeństwo” o cierpieniu wie niewiele, cierpi zawsze pojedynczy człowiek. I dlatego właśnie, kiedy ból dotyka nas osobiście, czujemy się wyrwani z tkanki społecznej, z „normalnego” życia i wyrzuceni przez falę rozpaczy na brzeg w nieznanym miejscu, z dala od dawnego świata i ludzi. Nasz stary świat wydaje nam się obcy, a nowy przeraża. Potrzeba czasu, aby się z nim oswoić, aby się na nowo zaludnił, ale to się naprawdę dzieje. I jak się okazuje, nawet gwałtowny bunt z powodu narodzin (lub poczęcia) chorego dziecka nie musi wcale oznaczać jego odrzucenia, a może być wstępem do akceptacji – lepszym niż pozorne pogodzenie się, bo „trzeba wziąć się w garść”, bez głębokiego przeżycia żałoby.
Właśnie tak. Mówienie bowiem o utracie nie jest przesadą. Jedną z pierwszych koncepcji stanowiących próbę opisu przeżyć rodziców, których dziecko nie rozwija się prawidłowo, była koncepcja żałoby, sformułowana w 1961 roku przez Alberta J. Solnita i Mary Stark. Uznali oni „głęboki smutek, wielki, przygniatający żal”, jakie odczuwają matka i ojciec po uzyskaniu diagnozy zaburzeń rozwojowych potomka, za „w pełni porównywalny do żałoby przeżywanej przez osoby, których dziecko zmarło”.
Małgorzata Kościelska twierdzi, że obawa przed urodzeniem chorego dziecka jest „podstawowym czynnikiem lękotwórczym w przebiegu ciąży”. A zatem kwestia prawidłowego rozwoju płodu ma dla przyszłych matek znaczenie pierwszoplanowe. Jesteśmy wychowywane do kochania naszych dzieci, bo dzieci nie wolno przecież nie kochać – jak mawiają prawnicy – z wyłączeniem przypadku dziecka „uszkodzonego”. Wpaja się nam więc w istocie miłość warunkową, nazywając ją bezwarunkową. Kobieta w ciąży z zasady oczekuje narodzin dziecka zdrowego, a jednocześnie wiele przyszłych matek boi się, że urodzi chore potomstwo. Przeżywając podobne, najczęściej bezpodstawne niepokoje, tak naprawdę nie rozpatrują one jednak realnej możliwości urodzenia dziecka z wadami rozwojowymi. Raczej zaklinają rzeczywistość, spodziewając się jednocześnie nieustających zapewnień, że wszystko idzie doskonale.
Znamy te lęki. Jednak, paradoksalnie, wiele z nas właśnie ciążę, z której rodziły się nasze niesprawne córki i synowie, wspomina jako czas głębokiego spokoju, snucia rozmaitych fantazji i planów co do płci, wyglądu czy charakteru oczekiwanego dziecka, nie mówiąc już o jego zdrowiu. Nie zawsze chcemy potem o tych marzeniach pamiętać lub się do nich przyznawać, zwłaszcza jeśli przepaść między fantazją a rzeczywistością okazuje się nie do przebycia. I właśnie dlatego, że pod pojęciem „oczekiwać dziecka” kryje się w istocie sformułowanie „oczekiwać dziecka zdrowego”, każda z nas musiała zmierzyć się z koniecznością, jak piszą psycholodzy, opłakania jego straty. Doświadczenie żałoby jest potrzebne, by mogło się dla matki „urodzić” dziecko realnie istniejące.
(Opłakać trzeba również całe dawne życie, które się nieodwracalnie straciło. Pamiętam, że przez dłuższy czas po narodzinach Mikołaja odczuwałam bolesny żal, wspominając dni spędzane z naszą starszą córeczką, kiedy jeszcze była niemowlęciem. Jej pierwsze słowa, spacery do parku. Mój powrót do pracy. Tamten czas wydawał mi się zupełnie beztroski, choć przeżywając go, tak bym go nie nazwała. Sądziłam, że już nigdy nie doświadczę podobnej lekkości bytu, czyli, jak wtedy myślałam, szczęścia. Lekkość może i nie wróciła, ale w końcu zmieniła się też moja definicja szczęścia. Po kilku latach ze zdziwieniem stwierdziłam, że zupełnie nie ma we mnie tamtego żalu).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |