"Myślę (…), że najwięcej cierpienia zadawali nam inni ludzie" – powie z perspektywy czasu Mary Craig.
Cały problem w tym, że o ile niegdyś mądrość zbiorowa wskazywała, jak wyrażać rozpacz za pomocą określonych, społecznie akceptowalnych rytuałów – na przykład pogrzebowych, o tyle dziś jej otwarte okazywanie zostało z kultury wyrugowane. „W trzeciej ćwierci XX stulecia – pisze Philippe Ariès – dokonała się olbrzymia przemiana, którą zaczynamy dopiero dostrzegać: śmierć, najbliższa towarzyszka ludzi, została wymazana z języka, jej imię obłożono klątwą. Zamiast słów i znaków, jakich nie szczędzili nasi przodkowie, zapanował nieokreślony, bezimienny lęk”. Zamiast głośnego pogrzebu z płaczkami, czuwania przy zwłokach – cicha kremacja i „prosimy nie składać kondolencji”. Dlaczego? Bo a nuż stłamszona rozpacz wyrwie się na światło dzienne?
Śmierć jest współczesnym tabu, a wraz z nią choroba czy kalectwo jako preludium śmierci. Na odległość (najlepiej na odległość mediów) podziwiamy bohaterskich niepełnosprawnych i heroiczne matki, mniej lubimy stawać z nimi twarzą w twarz, żyć blisko. Znosić przejawy owego „chronicznego smutku”.
W jednym z artykułów z lat osiemdziesiątych Kościelska pisała tak: „W pracy terapeutycznej tak z dziećmi, jak i z rodzicami niemożliwe jest przeskakiwanie etapów rozwojowych. Dlatego musi się skończyć zawodem oczekiwanie bezpośredniego przejścia przez rodziców od stadium utylitarnego traktowania dziecka do jego bezwarunkowej akceptacji. Taki przeskok wydaje się także niemożliwy w skali społecznej. Dlatego sądzę, że czeka nas jako społeczeństwo jeszcze długa droga do pełnego przyjęcia dzieci zwanych upośledzonymi”.
Przez ostatnich trzydzieści lat zmieniło się bardzo dużo, a jednak słowa te pozostają wciąż aktualne.
***
Martyna sama się dziwi, jak to możliwe, że tutaj, chociaż nie pracuje i cały czas zajmuje się Danielem, ma więcej kontaktu z ludźmi niż w Stanach. A przecież to dziura. Ale zawsze ktoś się zatrzyma i porozmawiacie chwilę, a nie tylko: „Hi! How are you?”, w samochód i do pracy. Jest rodzina, która zawsze pomoże. No i dlatego to bycie z dzieckiem nie jest aż tak trudne, jak się spodziewała. Pewnie, ciągnie ją do większego miasta. Ale teraz jestem tu, mówi, i muszę robić to, co robię.
Co dalej, już nie planuje. Przestała też marzyć, o sobie za wiele nie myśli. Wszystkie nadzieje są związane z Danielem, że uda się go nauczyć samodzielności.
Uspokoiła się. I nie czuje się samotna.
Płynie dzień za dniem.
Wygląda na to, że życie tu jest – lepsze?
Teściowa Martyny mówiła, że to się stało, bo nie chodzili z Jarkiem do kościoła.
Mama Martyny powtarza: „Tak miało być. Daniel się na coś urodził”.
Martyna też widzi w tym sens. Daniel, mówi, miał mi pokazać, że tamto życie było złe.
Musiałam doświadczyć zupełnie nowych rzeczy.
Mama ma rację, Daniel na coś się urodził.
No i tyle.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |