Noclegownia to ich sypialnia, dworzec może być salonem, a jadłodajnia udaje kuchnię.
Dosięgła ich sprawiedliwość. Zamieszkali na ulicy, pod mostem, na ławce w parku. Brudni, zapici, wyczerpani. Ludzie na krawędzi – życia, społeczeństwa, uwagi, współczucia, zainteresowania. Siali wiatr – zebrali burzę.
Dobrze mu
– To nie jest takie proste – zapewnia Szczepan. – Bezdomność jednych dopada nagle, bez ostrzeżenia i bez ich winy. Inni tułaczkę wybierają. Wielu sobie na to zasłużyło. Gdy lądujesz na bruku – powody, dla których to się stało, przestają być ważne. Przynajmniej na tym etapie. Wszystkich dopada to samo: strach przed chorobą, śmiercią, zimą, samotnością, krzywdą tych, których kochasz – wylicza. Tak, tak – ci, których się kocha, wciąż są. Żyją gdzieś tam, w swoich domach, chodzą do pracy, zakładają rodziny, planują wakacje, przeglądają stare zdjęcia, gdy wszystko było normalnie. Gdy rodzina trzymała się razem, gdy ojciec opiekował się dziećmi, a mąż żoną.
– Rozwiodłem się 25 lat temu, mam dwie córki – mówi Szczepan, lat 67. – Utrzymują ze mną kontakt, ale jestem z Prudnika, więc to kawałek stąd – zaznacza, bo chce usprawiedliwić córki. – Mają swoje życie, swoje rodziny, trudno się dziwić, że nie w głowie im stary ojciec, zresztą wiedzą, że jest mi tu dobrze. Bardzo dobrze.
Dobremu błogosławi
„Tu” to znaczy w Albertówce. Założył ją ks. Franciszek Głód. – Jak się ma takie imię i takie nazwisko, to czego się spodziewać po człowieku? – komentują mieszkańcy jugowickiego gospodarstwa. Niemałego: 50 ha ziemi, stado krów, świnie, kozy, kury, konie, kucyki, osły… Radość duchownego, który od dziecka marzył o gospodarzeniu. Od dziecka też chciał pomagać potrzebującym. Z miłości do Pana. Dlatego został księdzem, studiował psychologię, okazał się wzorcowym duszpasterzem. Nawet ci od Alberta o swoim dobroczyńcy mówią w samych superlatywach: ludzki, życzliwy, wymagający, troskliwy, opiekuńczy, prawdziwy ksiądz.
– Prawie 40 lat temu zostałem proboszczem parafii pw. św. Elżbiety we Wrocławiu, na Grabiszyńskiej – wspomina ks. Franciszek Głód. – Szybko okazało się, że jeżeli chce się choć trochę uformować zaniedbane pod względem religijnym dzieci i młodzież, to trzeba je choć na kilkanaście dni w roku oderwać od środowiska koleżeńskiego i rodzinnego, aby zrobić wyłom w ich dotychczasowym myśleniu, w ich mentalności – wyjaśnia. Był zarażony ideą ks. Blachnickiego, ona go inspirowała, wskazywała kierunek działania i podpowiadała program. Nie miał jednak miejsca. Szukał więc budynku, który w systemie gospodarczym można byłoby wyremontować i zaadaptować na parafialny dom rekolekcyjny.
Dobre niepokoi
Szukał uparcie, wreszcie udało mu się kupić (uwaga! lata 80. – komunizm) „na obywatela” zniszczony dom w Jugowicach. Parafianie się zaangażowali i powstał ośrodek formacyjny. Po dziś dzień podczas wakacji czy ferii odpoczywa tu w sumie nawet kilkaset dzieci, wśród nich są także mali rodacy z Białorusi, Litwy i Ukrainy. Góry Sowie upodobali sobie także seniorzy i całe rodziny. Jugowice – dla wielu to synonim relaksu, siły życia, przygody i refleksji.
Ale na „Albertówkę” było jeszcze za wcześnie. Ona rodziła się w głowie proboszcza gdzie indziej, bo w jadłodajni, którą założył 10 lat przed Kuroniem i jego „kuroniówką”. Gdy nakarmił biedaków, wielu nie chciało wychodzić z ciepłej stołówki. Nie mieli dokąd pójść. Mieli pełny żołądek, ale brakowało im sensu i celu życia. – Chciałbyś wyjechać z Wrocławia i zająć się np. uprawą ziemi czy wypasaniem zwierząt? – zaczął pytać, gdy kiełkował pomysł na dom dla bezdomnych. – U niektórych dostrzegałem wielkie zdziwienie, a zarazem promyk nadziei w oczach, nadziei na rychłą zmianę losu – wspomina dzisiaj, gdy od dwóch lat sam mieszka w Jugowicach, na emeryturze. – Potem zaczynali drążyć temat, wracać do mojej wizji. Wizji człowieka, który zaspokoił ich głód fizyczny, a teraz mógł dać im więcej.
Dobry adres
Jest wychowankiem sióstr Notre-Dame ze Świebodzic. One też wyrwały go śmierci. Leszek ma 56 lat i typową historię bezdomnego: człowieka, którego zawiedli ludzie, ale dlatego, że on sam najpierw nie sprostał wyzwaniom. Żona go zostawiła, zostawiła mu też syna. Wychował go, wykształcił na cukiernika, a gdy widział, że nie ma przyszłości w Polsce, powiedział: – Jak cię matka nie chowała, to chociaż teraz niech ci pomoże – i kupił mu bilet do Sztokholmu.
Matka faktycznie pomogła. – Byłem już u syna, odwiedziłem go. Radzi sobie, dumny z niego jestem. On też mnie tu odwiedza. Widzi, że i ja daję radę, więc się nie martwi o mnie – podkreśla.
Leszek to złota rączka. Uwielbia odnawiać to, co jest już traktowane jako grat, złom, szmelc. Starym meblom, figurkom czy innym sprzętom daje nowe życie. Ozdabia, uzupełnia, upiększa. Tu przytnie (pół stołu zniszczone, druga połowa zdrowa, więc wystarczy przeciąć w odpowiednim miejscu i już „stolik ścienny” gotowy), tam podklei (krzesło tapicerowane bez tapicerki? – wystarczy trochę dykty, trochę drewnianych ozdóbek i dobra farba – krzesło ozdobne jak znalazł), gdzie indziej przemaluje (Matka Boska Lurdeńska, Serce Pana Jezusa, Róża duchowna i jeszcze św. Antoni – gipsowe figurki – kiedyś odrapane, oszczerbione, obtłuczone – teraz wyszpachlowane, wypieszczone, wymalowane „piaskową” emulsją udają piaskowcowe figury). – U sióstr też pomagałem, ale gdy zacząłem się staczać, powiedziały: proszę pojechać do Jugowic, może akurat znajdzie pan tam pomoc. Znalazłem – cieszy się.
Dobro samo
– A ja mieszkam tak – ks. Franciszek Głód wprowadza do swojego mieszkania. Dwa niewielkie pokoje: sypialnia z biurkiem do pracy przy komputerze i pokój telewizyjny oraz łazienka. Tyle.
– To wszystko, co tu się dzieje, ma sens, to jasne, choć nie zawsze historie kończą się tak, jakbyśmy chcieli – mówi. – W tym domu spotykają się żebracy, włóczędzy, złomiarze, śmieciarze – wszyscy oni są wolni. Tacy tu przychodzą, takimi zostają i takimi mogą odejść w każdej chwili. Dlatego są jedni, którzy prostują swoje drogi, drudzy, którzy zdobywają się na zadośćuczynienie i pojednanie, ale i trzeci, którzy wracają pod most, na parkową ławkę czy do altanki – mówi z surowym realizmem. Wszyscy oni trafili do Jugowic z powodu miłosierdzia, ono dało im szansę, ono też może ich uzdrowić, dźwignąć i przywrócić społeczeństwu i Kościołowi.
– Odkąd zamieszkałem w „Albertówce”, kładę nacisk na odnowę duchową. Kto chce, może skorzystać. Wiem jednak, że bez niej bezdomność jest nie do wyleczenia. Bo nie wystarczy mieć pracę i dom, żeby być szczęśliwym. Potrzeba jeszcze miłości, większej od tej socjalnej, a nawet emocjonalnej – podsumowuje. Chce powiedzieć, że wszyscy jesteśmy bezdomni.
Rozmowie przysłuchuje się Sylwia Jakubiak. Kiedyś studentka ks. Franciszka Głoda, profesora PWT we Wrocławiu, psychologa, dzisiaj jego prawa ręka. Zaczynała współpracę jako opiekunka podczas parafialnych kolonii, wtedy też poznała bezdomnych. Na co dzień katechizuje w podstawówce, w weekendy pomaga księdzu. – Nie tylko pomagam, ale też odnawiam się duchowo, nabieram siły, cieszę błogosławieństwem, bo tam, gdzie dzieje się dobro, jest go pod dostatkiem – zastrzega.
Kobieta ma 39 lat i jest nadzieją swojego promotora i przyjaciela. Jest też nadzieją mieszkańców „Albertówki”. To ona kiedyś weźmie odpowiedzialność za bezdomnych, gospodarstwo i przyszłość idei księdza miłosiernego jak św. Franciszek. Księdza, który wbrew swemu nazwisku zaspokaja nie tylko głód fizyczny czy poczucia bezpieczeństwa, ale podprowadza do bram raju – domu, z którego wszyscy wyszliśmy i za którym tak bardzo tęsknimy – aż się stanie. Na końcu. Na zawsze. Oby.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |