Strapionych pocieszać... to jeden z uczynków miłosierdzia co do duszy. Ale nie chodzi tu o litowanie się czy udzielanie tanich rad. Żeby pocieszać, trzeba kochać...
Jak ważna w życiu codziennym jest dobra rada, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. I jak szczęśliwi są ludzie, którzy mają do kogo zwrócić się o wsparcie w chwili strapienia i wątpliwości. Tym bardziej więc cenne i godne zauważenia są te wszystkie inicjatywy, które czynią nasze chrześcijaństwo bardziej konkretnym i miłosiernym, zwłaszcza teraz – w Roku Miłosierdzia.
Tego się nie zalicza
– W strapieniu czy dźwiganiu cierpienia niekoniecznie potrzebujemy dobrych rad, pocieszenia, wskazywania światła w tunelu, opowieści o tym, jak czas leczy rany, ale niekiedy chodzi o zwyczajną obecność drugiego człowieka. Czasem bywa tak, że nie ma słów, a liczy się sama obecność – zauważa s. Ewa Szymańska, pasjonistka i lekarz w jednym z warszawskich szpitali.
Zadanie pocieszania strapionych to nie jest jednorazowy wyczyn, bo najpierw trzeba wysłuchać drugiego. Dobrze o tym wie psychoonkolog Marta Jakubiak, która od lat pracuje w domu pomocy dla przewlekle psychicznie chorych w Ciechanowie. Zanim rozpoczęła studia z zakresu psychoonkologii, pracowała w opiece domowej, gdzie po raz pierwszy miała kontakt z osobami chorymi onkologicznie i ich rodzinami. Od lipca rozpoczęła się jej przygoda z wolontariatem na oddziale onkologicznym ciechanowskiego szpitala.
– Na wolontariat chodzę dwa razy w tygodniu, po pracy. Jak to wygląda? Wchodzę na oddział. Zgłaszam swoją obecność w dyżurce pielęgniarek i informuję, że po prostu jestem. Pytam, czy mają dla mnie jakieś wskazówki, do kogo może powinnam pójść. Jeśli nie, to sama idę i proponuję pacjentom rozmowę – mówi Marta Jakubiak.
Ostatnio Marta zorganizowała przy jednej z ciechanowskich parafii grupę wsparcia dla osób chorych na raka i ich rodzin: „Sięgnij po wsparcie – nie bądź sam”. – Spotkania służą wymianie doświadczeń, myśli i uczuć z innymi chorymi, rozwijaniu umiejętności radzenia sobie z trudnymi emocjami. Szczere rozmowy są ogromnym źródłem wsparcia. To spotkania dla osób w trakcie diagnozy, w czasie leczenia lub po zakończeniu leczenia, jak również w czasie nawrotu choroby. Chodzi w nich o wsparcie, rozmowę i o modlitwę – zauważa M. Jakubiak.
– Nawet jeśli chorujemy, nie powinniśmy zamykać się w czterech ścianach swego domu, ale wyjść i zobaczyć ludzi, którzy borykają się z tym samym problemem co my. Zapraszam w każdy czwartek do parafii Matki Bożej Fatimskiej w Ciechanowie o 18.00 – dodaje.
Spotkania odbywają się dzięki wsparciu ks. proboszcza Jana Jóźwiaka przy kościele św. Jana Pawła II.
Najpierw poszedł do kaplicy
Wielu zna zapewne historię zmarłego przed dwoma laty ks. Piotra Błońskiego. Był księdzem zaledwie przez pół roku. W seminarium dowiedział się, że jest chory na raka. Przez cały ten czas towarzyszyła mu s. Józefa, pasjonistka. To ona była osobą, która zdiagnozowała jego chorobę. – Od początku Piotr chciał poznać prawdę, na co choruje – mówi s. Józefa. – On chciał wiedzieć od razu. Zapytał mnie wprost, jaka to choroba. Pierwszą reakcją, gdy mu powiedziałam, było zaskoczenie. Dosłownie, zatkało go w tym momencie. Co mogłam mu powiedzieć? Jedynie to, że Pan Bóg przygotował dla niego pewien plan. Po naszej rozmowie od razu poszedł do kaplicy. Widać było, jak bardzo to przeżywał. Zapewne były łzy i wiele pytań: dlaczego ja? Nie było tutaj słów pocieszenia. Nie został jednak z tą informacją sam, ale w kaplicy z Panem Bogiem – opowiada siostra lekarka. Dodaje jednocześnie, że w takich sytuacjach, po przekazaniu pacjentowi trudnej informacji, trzeba wnieść nadzieję i pokazać mu szanse na wyleczenie. Tak też jest z rakiem. Trzeba podjąć walkę, bo dzisiejsza medycyna jest tak rozwinięta, że jest to możliwe. Metody leczenia są różne, a więc trzeba walczyć, nie poddawać się, nie załamywać się na początku – mówi s. Józefa. Ksiądz Piotr musiał przejść operację, a po niej przyszła radioterapia. – Bardzo ciężko to znosił – wspomina s. Józefa. – Musiał nauczyć się funkcjonować w nowej rzeczywistości. Przyjmował to jednak bardzo cierpliwie. Cieszył się z każdego sukcesu. Po powrocie z wakacji oznajmił mi: „Siostro, super! Już sobie z tym radzę, wiem jak jeść!” tak mówił. Jak dodaje siostra, na każdym etapie choroby ważna była obecność i rozmowa. Wielokrotnie rozmawiali o niebie i o świętych. A ks. Piotr trzymał się nadziei, że wszystko będzie dobrze, choć nie brakowało stanów przygnębienia. – Niekiedy dzwonił i mówił mi: „Siostro, ja już nie wiem, co to będzie. Już mi się nie chce żyć. Niech siostra przyjedzie”. Wtedy zostawiałam inne zajęcia i jechałam do niego, bo to było tak ważne. – Dla osoby wierzącej cierpienie jest tylko i aż tajemnicą. My nie wiemy, dlaczego cierpimy. Nie ma konkretnej odpowiedzi. Myślę, że błędem jest tanie pocieszanie chorego. To nieuczciwe. Zwroty: „jakoś to będzie”, „wszystko będzie dobrze” nic nie dają. Owszem, trzeba pocieszać, ale tak, by dawać choremu chrześcijańską nadzieję – dodaje siostra. – Jeśli chory mówi nam: „ja to długo nie pożyję”, to daje nam sygnał, że chce z nami o tym porozmawiać. Więc trzeba podjąć ten temat. Nie uciekać. Nie twierdzić, że „jakoś to będzie”, ale podjąć rozmowę, jeśli chory tego chce. Z drugiej strony dobrze jest, jeśli pacjent i jego rodzina, świadomi prawdy o stanie zdrowia, podejmują taką rozmowę. Z ks. Piotrem tak właśnie było. Nie dawałam mu tanich pocieszeń, ale rozmawialiśmy o życiu po śmierci. I powtarzałam mu, aby w chwilach smutku i rozgoryczenia myślał o niebie – zwraca uwagę s. Szymańska. I dodaje, że choroba może zacieśnić więzi rodzinne. – Sama obecność najbliższych jest największym wsparciem dla chorego. Być przy nim, nawet bez słów, to dawać mu do zrozumienia: ja jestem z tobą i chcę z tobą to przeżyć, nie jesteś sam, masz we mnie wsparcie – dodaje s. Józefa.
Gdy rzeczy małe stają się wielkie
– Zawsze trzeba żyć z pozytywnym nastawieniem i myśleć, że choroba jest pewnym etapem, który jest wpisany nie bez powodu w nasze życie – zauważa Nina Kolczyńska z Sierpca, która opiekuje się chorą na nowotwór mamą. – Najmniejsze rzeczy staramy się robić z myślą, że to właśnie one przynoszą mamie radość. Pozwalamy jej wykonywać zwyczajne prace, które zbytnio jej nie męczą, np. codzienne krzątanie się w kuchni. Kiedy wybierałyśmy chusteczkę onkologiczną na głowę, powtarzałam jej, że wygląd też ma znaczenie – dodaje Nina. – Tak sobie tłumaczę, że choroba nie tylko osłabia czy niszczy organizm, ale czyni człowieka wrażliwszym i mimo wszystko zbliża bardziej do Boga. Samo więc pocieszanie nie opiera się tylko na rozbawianiu czy rozśmieszaniu, ale trzeba sprawić, aby może nieśmiało pojawiająca się radość miała na czym wzrastać, aby miała nadzieję – dodaje Nina.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |