Adoptować to nie to samo, co urodzić – to jasne. Jednak prawdziwa miłość jest w stanie poradzić sobie z niezgodnością genów.
Jako młode małżeństwo Renata i Mirosław Kopińscy spod Darłowa bardzo chcieli mieć dzieci. – Miałam plan na troje – przyznaje kobieta. Dzieci jednak długo nie pojawiały się, choć wyniki badań medycznych wskazywały, że problemów być nie powinno. Małżonkowie nie skorzystali ze składanych im propozycji poddania się procedurze in vitro. Po 7 latach starań zdecydowali się na adopcję. Na pierwsze dziecko czekali 9 miesięcy, czyli tyle, ile trwa ciąża.
– Dokładnie pamiętam, że był taki program przyrodniczy, w którym żyrafa rodziła swoje małe. Oglądałyśmy go razem. Daria miała wtedy 5 lat i zapytała, jak to było z nią. Powiedziałam jej, że nosiłam ją pod sercem, ale nie w brzuchu – wspomina Renata.
Chcę, potrzebuję dziecka
Osób, które stają się rodzicami w ten sposób, jest sporo. Leszek Jęczkowski, dyrektor Publicznego Ośrodka Adopcyjnego w Koszalinie, podaje, że chętnych do adopcji dzieci jest dzisiaj w Polsce więcej niż samych dzieci. – To dobrze – mówi doświadczony pedagog, choć przyznaje, że od pragnienia adoptowania dziecka do decyzji sądu rodzina musi przejść pewną drogę, ponieważ bywa, że motywacje popychające rodziców do adopcji nie są właściwe.
– Najbardziej mylna przesłanka to chęć pomocy dziecku. Ona oczywiście naturalnie rodzi się, kiedy poznamy często dramatyczną historię dziecka. Jednak jest właściwa tylko dla rodziny zastępczej, nie adopcyjnej. Nie można chcieć zostać mamą czy tatą, żeby pomóc dziecku. Przecież w normalnym życiu tak to nie działa. Po prostu, jesteśmy małżeństwem i chcemy mieć dziecko. Jeśli chcę pomóc dziecku i adoptuję je z tego powodu, to czy ono ciągle ma być tym biednym człowiekiem, któremu ja pomogłem? Czy chcielibyśmy, aby nasi rodzice o nas tak ciągle myśleli, jak to oni nam w życiu pomogli? Przy takiej motywacji, gdy dziecko dorasta, pojawiają się poważne problemy. Rodzą się pretensje typu: „Ja cię adoptowałem, a ty mi teraz tak odpłacasz? Bądź mi wdzięczny”. Zaczyna się dramat – wyjaśnia Leszek Jęczkowski.
Dyrektor koszalińskiego POA wymienia jeszcze inne błędne motywacje, które czasem kierują potencjalnymi rodzicami adopcyjnymi. – Robię to dla żony albo dla męża. Silną motywację ma tutaj jedno z małżonków. Na przykład u kobiety budzi się instynkt macierzyński, ale mąż jest na zupełnie innym etapie i godzi się na adopcję ze względu na żonę. Tak dzieje się nieraz w małżeństwach, w których jest spora różnica wieku – tłumaczy Leszek Jęczkowski.
Ratujmy nasz związek i adoptujmy sobie dziecko – to kolejna niewłaściwa motywacja. – Dzieje się tak np. w sytuacji, kiedy w związku pojawia się uczucie wypalenia albo syndrom opuszczonego gniazda. Dziecko nie może być instrumentem, który ma zrealizować moją potrzebę albo uratować mój związek – podkreśla pedagog. Adopcja ma być dla dobra dziecka.
– Nie wyobrażam sobie, żeby szukać dla rodziny odpowiedniego dziecka. Jest dokładnie odwrotnie. To dla dziecka szukamy rodziny – definiuje istotę adopcji Leszek Jęczkowski.
Dar Boga, nie sądu ani lekarzy
Mirosław i Renata Kopińscy wspominają czasy, kiedy sami przygotowywali się do adopcji. Jak mówią, po prostu chcieli mieć dzieci, jak każda rodzina. Nie naciskali, niczego się nie domagali. – Zawsze mówiliśmy, że jeśli Pan Bóg nam je da, to będą. Przecież dzieci nie są naszą własnością. Dostajemy je od Niego niejako w depozycie – mówi Mirosław. – Nie wiedzieliśmy nawet, czy to będzie chłopiec, czy dziewczynka. Także kolor oczu i włosów były nam zupełnie obojętne – przyznaje Renata.
Jak mówi dyrektor Jęczkowski, wiele par zgłaszających się do ośrodka adopcyjnego ma też za sobą przeżycia związane z nieudaną procedurą in vitro. Jak przyznaje, bywa, że niedoszli rodzice doświadczają w związku z tym poważnych perturbacji. – Nieraz taką traumę można porównać do tej, jaką rodzice przeżywają przy stracie dziecka – mówi.
Niektórzy kandydaci do adoptowania dziecka mówią o poczuciu przedmiotowego traktowania w klinikach in vitro. Przyjście – bądź nieprzyjście – dziecka na świat traktowane jest tam w kategoriach: zabieg udany, zabieg nieudany. Rodzice starający się o dziecko w klinice nie przechodzą tak dogłębnego przygotowania jak w przypadku procesu adopcyjnego. Nie ma klimatu rozeznawania, wyczekiwania. Jest poddanie się zabiegowi. Do tego, jak przyznaje dyrektor, pojawiają się już pojedyncze przypadki traumy związanej ze świadomością pozostawienia zamrożonych zarodków.
Uraz związany z nieudaną procedurą in vitro wiąże się również z samym podejściem do niej ze strony rodziców. Gdy przychodzą oni do kliniki „po dziecko”, nieudana procedura rodzi potężny ból spowodowany zawiedzionymi oczekiwaniami. Nieco inaczej sprawa wygląda w ośrodkach adopcyjnych. Tam również nie wszyscy otrzymują dziecko do adopcji. Jednak rodzice poddawani są procesowi rozeznawania.
– Zdarza się, że mówimy „nie”. Choć tak naprawdę wygląda to inaczej. Ośrodek adopcyjny to nie sito do przesiewania rodziców. Ośrodek podąża z parą. Przychodzą do nas ludzie, którzy pragną adoptować dziecko. My musimy razem z nimi urealnić to pragnienie. Jeżeli dochodzi do sytuacji, że adopcja nie następuje, to najczęściej jest to decyzja samej rodziny. To nie ośrodek dyskwalifikuje rodzinę, tylko ona sama dochodzi do wniosku, że jednak się nie nadaje – mówi Leszek Jęczkowski.
Rodzic – więcej niż dawca genów
– Być ojcem to przede wszystkim kochać – stwierdza Mirosław Kopiński, tata dwóch adoptowanych córek, Darii i Marysi. „Adoptować dzieci znaczy uznać, że miarą więzi między rodzicami, a dziećmi nie są jedynie parametry genetyczne. Istnieje rodzenie, które urzeczywistnia się przez przyjęcie dziecka, opiekę nad nim, poświęcenie się mu. Więź, jaka dzięki temu powstaje, jest tak głęboka i trwała, że w niczym nie ustępuje więzi opartej na pokrewieństwie biologicznym” – mówił 5 września 2000 roku Jan Paweł II do rodzin adopcyjnych zgromadzonych w bazylice św. Piotra.
Zdanie to potwierdza specjalista. – Założenie jest takie, że uczucia i emocje w rodzinie adopcyjnej mają być takie same jak w rodzinie biologicznej. Jeśli ktoś nie jest w stanie porzucić przekonania, że dziecko nie jest jego, bo ma inne geny, nie jest gotowy do adopcji – mówi Leszek Jęczkowski, po czym dodaje: – To, że jest to możliwe, nie wynika z teorii. To praktyka, którą potwierdzają rodzice adopcyjni. W wytworzeniu się prawdziwych więzi w rodzinie adopcyjnej dziecku nie przeszkadza wiedza o fakcie adopcji. Co więcej, jest ona konieczna dla jego właściwego rozwoju.
– W tej prawdzie dziecko powinno wzrastać. Kiedy powiedzieć? To zależy od rozwoju dziecka. Dziecko musi być w stanie to pojąć i musi czuć się bezpiecznie w rodzinie adopcyjnej. To kwestia indywidualna. Jest też sprawa sposobu powiedzenia tego, czas i dobór słów. Trzeba pamiętać, że takiej tajemnicy nie jesteśmy w stanie utrzymać. Najgorzej jest wtedy, kiedy dzieci w wieku dojrzewania dowiadują się o adopcji od kogoś z zewnątrz – mówi Leszek Jęczkowski. – Była taka sytuacja w szkole, w III klasie. Jakaś dziewczynka powiedziała to naszej córce. Owszem, ona była tego świadoma, ale jednak bardzo to przeżyła. Gdyby nie wiedziała, pewnie byłoby znacznie gorzej – przyznaje Renata Kopińska.
W rodzinie Kopińskich z powiedzeniem dzieciom prawdy nie było problemów. Fakt adopcji jest tam czymś oczywistym i nie ma żadnego wpływu na relacje. Pan Mirosław wspomina zabawną sytuację, która pokazuje, że więcej trudności z tematem adopcji mają czasem inni, a nie sami rodzice i dzieci. – Kiedy już dziewczyny wiedziały, Daria pojechała do babci. Moja mama zadzwoniła z przerażeniem: „Wiesz, co mi Daria powiedziała? Że Renata jej nie urodziła”. Ja na to: „A urodziła?”. „Nie” – słyszę. – „No to dobrze ci powiedziała”. (śmiech)
Nastąpił też moment spotkania Darii z mamą biologiczną na jej wyraźne życzenie. – Czekaliśmy do 18. roku życia i razem z nią tam pojechaliśmy. To było 24 maja, a więc chwilę przed Dniem Matki. Wzięliśmy bukiet, ciasto i kawę. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy normalnie – wspomina Renata. Okazuje się, że największy problem w takich sytuacjach nie polega na odradzających się więziach, bo tych po prostu nie ma (Daria była adoptowana jako niemowlę), ale na przebaczeniu. – Trudno przeżyć odrzucenie przez przyjaciela, a co dopiero przez własną matkę. To jest naprawdę ogromna rana. Tylko Pan Bóg może ją wyleczyć. Modlimy się także o to – mówi adopcyjna mama.
Dlaczego?
Renata i Mirosław zadawali sobie to pytanie wiele razy. – Mówiłam sobie: „Nie palę, nie piję, do kościoła chodzę, kurczę, Panie Boże, co jest nie tak?”. Pomyślałam sobie: „Aha, był tam kiedyś ten i ten grzech. To pewnie za nie Pan Bóg mi dołożył” – wspomina Renata. Po wejściu na drogę neokatechumenalną małżonkowie zaczęli patrzeć na swoją historię inaczej. – Pan Bóg działa w konkretnych wydarzeniach. On pozwolił, abyśmy mogli adoptować dzieci – stwierdza Mirosław.
Kopińscy nie wiedzą do końca, dlaczego Pan Bóg tak pokierował ich życiem, ale wiedzą jedno: – Ta historia jest dobra, a nawet najlepsza, jaka mogła nam się przydarzyć. Żyjemy przecież po to, aby dojść do celu, czyli do spotkania z Bogiem w niebie – mówią. – Szczęście człowieka nie zależy od tego, czy ma się dzieci (te biologiczne), ale od bliskości z Bogiem – zapewniają.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |