– Powiedziałam: „Panie Boże, nie wiem, czy tego chcesz, ale ja ci mówię: tak. Nie wiem, czy się z tego coś urodzi, ale Ty mnie poprowadź”. No i poprowadził mnie do Peru!
– Po zabawie streszczaliśmy dzieciom Ewangelię z tej niedzieli. A kończyliśmy modlitwą i poczęstunkiem – wspomina. Zaczęli przychodzić też dorośli, którzy od kościoła trzymali się z daleka, żeby przyjrzeć się dziecięcemu zbiegowisku. – Nasz ks. Piotr Dąbrowski mówił, że mamy nauczyć te dzieci drogi do kaplicy. Czasem się to udawało. Pamiętam chrzest 7-letnich dzieci ze slumsów. Ich rodzice zainteresowali się wiarą i mówili, że będą teraz chodzić do kaplicy – wspomina Agnieszka.
Było miło
Misje kojarzą się często z wyrzeczeniami i ciężką pracą. Ale to niecała prawda. – Praca bywała bardzo ciężka, a przez tamtejszą florę bakteryjną miewałam kłopoty z żołądkiem – mówi Hania. – Ale byłam też w ciągu tego roku na sześciu weselach, bo ludzie ciągle mnie zapraszali. To był też czas dobrej zabawy, dobrej muzyki, próbowania nowych smaków i zapachów. Na moje urodziny przyszło 20 osób, żeby wspólnie ze mną coś ugotować, przyjaciele zaprosili orkiestrę mariacci, moi uczniowie przynosili ciasto. Ci ludzie są niesamowicie otwarci i ciepli. Na misjach dobrze się czułam i nie było to żadne wyrzeczenie z mojej strony – ocenia.
Wolontariusze nie idealizują jednak Peruwiańczyków. Zbyt często spotykali się tam z postawą roszczeniową: ludzie żądali wsparcia, „bo ty jesteś z Bosconii” (nazwa salezjańskiego oratorium). Z wieloma Peruwiańczykami jednak bardzo się zaprzyjaźnili. Wolontariuszka Gosia z Gliwic przywiozła nawet z Peru... męża, Fernanda, bardzo pracowitego chłopaka, wychowanka salezjańskiego oratorium. Wolontariusz Artur Szczęch, który uczył młodych Peruwiańczyków m.in. stolarstwa, ożenił się z peruwiańską wolontariuszką, która pomagała salezjanom w pracy z trudną młodzieżą. – Mieszkają teraz w Niemczech, ale chcieliby wrócić do Peru i założyć tam ośrodek dla młodzieży. To bardzo potrzebne, żeby pokazywać tamtejszym ludziom normalny model rodziny – mówi Hanna Chmielowska.
Salezjanie z Piura myślą dziś o zbudowaniu boiska z prawdziwego zdarzenia, stworzeniu pracowni informatycznej i krawieckiej, w której zawodu mogłyby nauczyć się też dorosłe Peruwianki ze slumsów. W zbieraniu na to pieniędzy pomaga im warszawski Salezjański Ośrodek Misyjny (informacje o tym, jak pomóc w realizacji tego projektu, na stronie internetowej: www.misje.salezjanie.pl). – To świetny pomysł, bo z powodu częstego braku odpowiedzialności facetów w Peru kobietom trzeba dać możliwość zarabiania pieniędzy. To one często są tam zmuszone utrzymać swoje dzieci – mówi Hania Chmielowska.
artykuł z numeru 42/2009 Gościa Niedzielnego
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |