O bezbolesnym ścieraniu rogów, wadzeniu się z Bogiem i miłości, która wymaga i nie ustaje, z Teresą Lipowską rozmawia Agata Puścikowska.
Boli ścieranie różków?
– Pewnie zależy, kto ściera i czym. Mnie nie bolało. W każdym razie nie tak, żebym musiała kiedykolwiek pomyśleć o rozstaniu, rozwodzie, czy żebym żałowała swojej decyzji. Kochaliśmy się coraz bardziej, pomagaliśmy wzrastać naszej miłości. A konsekwencją miłości były kompromisy, z miłości były wzajemny szacunek i stawianie sobie wymagań. Kilka spraw trzeba było postawić na ostrzu noża. Musiałam wytyczyć granice, właśnie dlatego, że go kochałam. Miłość wymagająca, mądra – to podstawa udanego związku.
W takim razie, czym jest dla Pani krzyż?
– Posłużę się słowami mojego ukochanego ks. Jana, którego mądrość też w jakiś sposób kształtowała nasze życie. Do tej pory codziennie czytam jego myśli, staram się nimi kierować. Ks. Twardowski napisał kiedyś, że każdy ma jakiś krzyż, ma jakąś sprawę niewygodną, ciężką, niechcianą, która jednak jest nam dana przez Boga. Powinniśmy się z nią pogodzić, choć to trudne. I musimy ją nieść.
Jaki trud Pani niesie?
– Ja chyba nie dostałam zbyt ciężkiego krzyża... Dzięki Bogu. A może nie odczuwam tak ciężaru, bo każda trudna sytuacja wyzwala we mnie wolę walki, pokłady optymizmu, że kiedyś będzie lepiej. Nie jestem typem męczennicy, która gdy coś się złego dzieje, usiądzie i płacze. Ja nawet jak się modlę, to nie jęczę, tylko proszę o siłę. Albo wręcz się z Bogiem kłócę, wadzę. I pytam Go, dlaczego to Haiti? Dlaczego powodzie? Dlaczego dzieci rodzą się chore? Ja tego nie rozumiem, więc Mu mówię: „No i gdzie Ty jesteś Miłością”?! A tak obiektywnie – to i ja doświadczyłam wielu dramatycznych zdarzeń. Być może ktoś by to nazwał krzyżem, wielkim cierpieniem, być może ktoś by się załamał... Matka, do której byłam najbardziej przywiązana, umarła dosłownie z dnia na dzień. Potem moja ukochana siostra, lekarz onkolog, która leczyła tysiące ludzi, umarła właściwie na moich rękach. Ojciec cierpiał wiele lat na raka. Przez dziesięć lat małżeństwa nie mogliśmy z mężem mieć dziecka – to też bolało. I proszę sobie wyobrazić, że gdy pogodziliśmy się z tym, zaczęłam odwiedzać domy dziecka, bo zdecydowaliśmy się na adopcję, okazało się że jestem w ciąży... Gdyby mąż wpadł w alkoholizm, nie wiem, czy potrafiłabym dotrzymać przysięgi małżeńskiej. Na szczęście, nie dane było mi tego doświadczyć. Gdy urodził się nasz syn, mąż przysiągł, że syn nie zobaczy go pijanego. I słowa dotrzymał.
I znów happy end...
– Takie jest życie: jest cierpienie, jest i radość. Jednego dnia są łzy, drugiego śmiech. Nawet gdy coś się dzieje nie po naszej myśli, to wierzę, że albo się to przekuje na lepsze, albo trzeba to przeżyć. Bo z jakiegoś powodu jest potrzebne. Ks. Jan kiedyś napisał słowa, z którymi całkowicie się zgadzam: „Pytałem Wniebowziętą, jak do nieba trafić, co prowadzi by nie dojść do nikąd. Odpowiedziała: tysiące krzyżyków”...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |