Jewels Green z Allentown w Pensylwanii opisuje makabryczne sceny, które były jej udziałem, gdy pracowała w klinice aborcyjnej.
- Dla nas to był chleb powszedni: łzy, krzyki rodziców i chłopaków na dziewczyny, kierowcy, którzy przywozili kobiety na aborcję, wychodzili „na papierosa” i znikali, żarty w stołówce z kobiet, które przychodziły na aborcję ze starszymi dziećmi - wspomina Jewels Green, dodając, że w klinice panował wisielczy humor, niczym z filmów.
- Pamiętam sprzątaczkę, która odeszła z pracy po tym, jak znalazła kawałek stopy dziecka w odpływie zlewu, w którym czyszczono narzędzia po aborcji. To był potem temat żartów przez wiele dni - dodaje Green.
- Kiedyś wysiadło zasilanie. Zabroniono nam otwierać zamrażarki, gdzie w torebkach trzymano części ciał abortowanych dzieci. Ktoś jednak otworzył te drzwi. Nigdy nie zapomnę smrodu rozkładających się ludzkich zwłok - opowiada Jewels, dodając, że i to stało się potem przedmiotem żartów.
- Gdzieś w sercu zawsze wiedziałem, że to wszystko było złe - przyznaje Green. Szczególne znaczenie dla tego poczucia miało martwe dziecko w lodówce laboratorium. Mówiono, że to „narzędzie dydaktyczne” i „medyczna anomalia”, bo był to doskonale zachowany 10-tygodniowy płód, który „przetrwał” w nienaruszonym stanie aborcję przez odessanie. Pływał potem w formalinie w słoiku z półprzezroczystego tworzywa sztucznego. - Zdaje się, że nazywaliśmy go Charlie, ale nie jestem pewna. Pamiętam, że miał imię, ale nie pamiętam jakie albo je wyparłam z pamięci. Ale on tam był. Tam, gdzie codziennie pracowałam. Czasem na niego zerkałam. Fascynowała mnie ta dziwna z punktu widzenia nauki „rzecz”. Inne aborcje kończyły się rozczłonkowywaniem dzieci. A to cudowne maleństwo było doskonale uformowane i kompletne, z tym tylko wyjątkiem, że jego serce nie biło. Wiecznie milczący świadek marszu śmierci. Teraz modlę się, by go pochowano - wyznaje kobieta.
Z innych jej wypowiedzi można się dowiedzieć, że sama przeszła aborcję, gdy była 17-letnią uczennicą szkoły średniej, niestroniąca od narkotyków. Ale nawet wtedy aborcji chcieli wszyscy, tylko nie ona sama. Przy pierwszej próbie dosłownie uciekła z kliniki. Jednak 2 dni później dziecko zostało uśmiercone.
- To prawie mnie zabiło – wspomina Jewels, dodając, że nie ma na myśli śmierci biologicznej, ale śmierć psychiczną. Potem trzy próby samobójcze, były dwa nieudane małżeństwa. Pracowała w klinice aborcyjnej jako doradca psychologiczny. Z perspektywy czasu Jewels Green ocenia, że otaczała się ludźmi, którzy uważali, że aborcja jest w porządku, by samą siebie przekonać, że to, co zrobiła, było w porządku.
Identyfikacja z obrońcami życia przeszła wiele lat później. - Gdy przebaczyłam sobie to, co zrobiłam, stałam się zdolna do innego spojrzenia na świat – mówi Jewels. Po urodzeniu trzech synów, po doświadczeniu życia rosnącego w jej wnętrzu stała się zdolna do akceptacji faktu, że życie zaczyna się od poczęcia.