Stanisława Ferensztajn z Końskich o swoich dzieciach rozmawiała z Panem Bogiem. A drzewo genealogiczne, u którego podstawy jest razem ze swoim mężem, osiągnęło imponujące rozmiary.
To mógłby być bardzo dobry scenariusz do jednej z produkcji Hollywood. Trwa wojna. Ona: Stanisława i on: Saturnin, oboje piękni i młodzi. Kupują bilet do kina, każde z nich osobno i na inny seans. On spóźnia się na swój, ale bilet może wykorzystać podczas kolejnej projekcji filmu. Gdy już siedzi, przychodzi ona, ze swoim biletem przydzielonym na to samo miejsce. Po projekcji zagaja, czy film się podobał. I czy może ją odprowadzić. Tak się zaczęło i… żyli razem bardzo długo, bardzo szczęśliwie, a z Bożą pomocą wychowali jedenaścioro dzieci.
Opatrzność czuwała
Stanisława urodziła się 8 grudnia 1923 r. w Sielpi Wielkiej w rodzinie Szustaków. Była jeszcze dzieckiem, gdy rodzice przenieśli się do Końskich. W dniu swojej Pierwszej Komunii Świętej prosiła Pana Jezusa, żeby nigdy nie popełniła grzechu ciężkiego. U schyłku swej ziemskiej wędrówki powiedziała, że ufa, iż nigdy Boga takim grzechem nie obraziła. Z Saturninem Ferensztajnem Stanisława wzięła ślub 25 listopada 1945 r. w kościele św. Mikołaja w Końskich. W następnym roku w sierpniu urodziło się im pierwsze dziecko, Krzysztof, potem Hania (1947), Jurek (1949), Jola (1951), Antoni (1952), Marysia (1954), Małgorzata (1956), Agnieszka (1958), Jan (1960), Dorota (1965) i Kasia (1967). Nigdy nie planowali aż takiej gromadki potomstwa, jednak każde kolejne życie przyjmowali – jako ludzie wiary żyjący według Bożych zasad – z największą miłością.
Pan Ferensztajn prowadził warsztat samochodowy. Był bardzo dobrym elektrykiem, naprawiał akumulatory. Zaczęło się od tego, że jak Niemcy uciekali, to zostawiali swój tabor. Były tam i akumulatory. Powyjmował je, ponaprawiał, naładował. Poszedł na egzamin i dostał świadectwo czeladnicze. Warsztat prowadził sam. Nie było tam żadnych specjalnych urządzeń, a tylko proste narzędzia, klucze, prostownik. Samochodów do naprawy nie było zbyt wiele, dlatego żyli ubogo i skromnie. – Jest piwnica, to dwa wozy ziemniaków tam się wsypywało. Codziennie kupowaliśmy od sąsiadki cztery litry mleka. Na niedzielę był kawałek mięsa. Owoców dzieci miały pod dostatkiem, mleka też pod dostatkiem, dlatego zdrowo się chowały – wyjaśnia pan Saturnin.
Córka, dziś urszulanka s. Agnieszka, dopowiada, jak z dzieciństwa pozostała jej w pamięci taka historia: – Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Mama nie wiedziała, jak sobie poradzimy, bo brakowało pieniędzy. Pamiętam, że tato zawierzył wszystko św. Józefowi i tak się złożyło, że ktoś jechał przez nasze miasto i zepsuło mu się auto. Było przy nim sporo pracy, ale za zarobione pieniądze mama mogła przygotować święta.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |