Stare przysłowie mówi „Daj człowiekowi rybę, a będzie syty jeden dzień. Naucz go łowić ryby i nakarmisz go na całe życie”. Zgodnie z tą ideą wrocławscy duchowi synowie św. Franciszka nie tylko karmią, ale także uczą łowić.
Nazwisko brata Rafała Gorzołki pojawia się zawsze, gdy mowa o kuchni charytatywnej przy ul. Kasprowicza, do której codziennie po ciepły posiłek ustawiają się tłumy. – Większość to stali bywalcy – mówi zakonnik. – Czasem pojawiają się nowi, którzy przyjechali do Wrocławia, by zamieszkać w jednym ze schronisk lub akurat wyszli z więzienia. Nikogo nie odrzucamy i każdy może liczyć na ciepły posiłek – tłumaczy, dodając, że już po raz drugi wspólnie z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej zakon pomaga aktywizować odwiedzających ich „gości”, prowadząc kursy zawodowe. W ubiegłym roku z 30 absolwentów 22 osoby podjęły pracę. – Wtedy szkoliliśmy brukarzy i kucharzy. Oni przychodzili na furtę i mówili „Bracie, mam pracę, wszystko dobrze się układa” – podkreśla br. Rafał. Jak się okazuje, niektórzy z jego uczniów trafili do dobrych wrocławskich restauracji, a firma, która szkoliła brukarzy, sama zatrudniła 3 osoby.
Musiałam szybko dorosnąć
Kurs trwa trzy miesiące. – W tym czasie trudno nauczyć zawodu – wyjaśnia franciszkanin. Zwraca jednak uwagę, że jego uczniowie poznają nie tylko proces technologiczny, zasady higieny i BHP, ekonomii gotowania, rozpisania tygodniowego pełnowartościowego menu, ale także mogą wyrobić książeczkę zdrowia, przechodzą szkolenie z savoir-vivre’u, poznają procedury obowiązujące przy przyjmowaniu do pracy, uczą się pisać CV i listy motywacyjne, dowiadują się, jak powinni prowadzić rozmowę kwalifikacyjną. Kiedy jedna grupa ma zajęcia praktyczne, druga spotyka się z psychologiem i pracownikiem socjalnym. To integralny element kursu, który ma przyczynić się do zmiany mentalności uczestników. – Patrząc na osoby, które do nas przychodzą, widzę, że wielu nigdy nie wychodzi poza swój krąg. Młodzi wchodzą w związki z osobami, które borykają się z podobnymi problemami. Mają małe szanse na wyrwanie się i nawiązanie kontaktu z kimś z innego środowiska. Czują się gorsi, naznaczeni społecznie. A my pokazujemy im, że wiele potrafią i że są naprawdę ludźmi wartościowymi.
Kamila, uśmiechnięta dwudziestopięciolatka, o kursie dowiedziała się od kuzynki. Kiedyś chciała uczyć się w szkole aktorskiej. – Na egzaminie miałam zagrać deszczową chmurkę. Nie udało się – wspomina, zapewniając, że w tym roku pragnie rozpocząć studia na kierunku renowacja i konserwacja dzieł sztuki. Na razie pracuje w ogrodnictwie, ale po kursie nie wyklucza, że zmieni miejsce zatrudnienia. – Lubię gotować. Pierwszą moją potrawę ugotowałam, kiedy miałam 7 lat. To była zupa pomidorowa. Sytuacja w domu sprawiła, że musiałam szybko dorosnąć i dbać o rodzeństwo – opowiada. Marcin, z zawodu ślusarz-frezer, trafił do franciszkanów dzięki informacji z MOPS-u. – Skakałem z pracy do pracy, szukałem, imałem się wszystkiego: ochrona, stacje paliw, wykonywałem różne prace gospodarcze, m.in. w jednym ze szpitali. Teraz chciałbym z kolegą otworzyć własny biznes, a zawód kucharza traktuję jako rezerwowy. Chyba że trzeba będzie jakoś dorobić na rozpoczęcie własnej działalności; mogę pracować w kuchni – mówi. Zarówno on, jak i pozostali uczestnicy kursu nie mają wątpliwości, że warto było skorzystać z oferty.
Wbić się w rynek
Brat Rafał przekonuje, że w pomaganiu drugiemu człowiekowi ważne jest, by go od siebie nie uzależnić. – Trzeba podać rękę, ale ideałem jest sprawić, by on stanął na nogi i dalej poszedł sam – tłumaczy. Problemem jest niewątpliwie sytuacja na rynku pracy. Martwi go, że właściciele firm często wykorzystują bezrobotnych. Obiecują umowy, w rzeczywistości zatrudniając „na czarno”. Dlatego coraz intensywniej myśli o założeniu wielobranżowej spółdzielni socjalnej lub firmy np. cateringowej, którą prowadziliby absolwenci kursu. Wtedy nikt ich nie oszuka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |