Bilety wyprzedane dwa miesiące wcześniej, komplety na widowni, a jednak „Merylin Mongoł” Nikołaja Kolady w stołecznym teatrze Ateneum budzi zastrzeżenia. Co więcej - pozostawia niedosyt.
Obsada złożona z najlepszych aktorów, reżyser Bogusław Linda obwieszcza teatralny triumf. Więc? Nikołaj Kolada, jeden z najczęściej wystawianych na świecie dramaturgów rosyjskich, zwany nie bez racji współczesnym Czechowem, dociera jak nikt inny do rosyjskiej duszy. Niestety w przedstawieniu tej duszy trudno się doszukać.
Picie i przeklinanie rzeczywistości to za mało, by uwiarygodnić dramat bohaterów skazanych na beznadziejną egzystencję w miasteczku, w którym fetor z dwóch okolicznych fabryk zatruwa nie tylko powietrze, ale i marzenia. W końcu pozostaje już tylko jedno: by spełniły się przepowiednie miejscowej wróżki i nastąpił wreszcie koniec świata. By nie łudzić się dłużej nadzieją na lepsze życie.
Tytułowa bohaterka (Olga Sarzyńska), uciekająca w wyimaginowany świat, wzruszająco odsłania swoje wnętrze, może dlatego traktowana jest jak ktoś poza normą. Wszystkim współczuje, wszystkich rozumie, ale nikt nie traktuje jej serio. Rozmawia więc najchętniej z Panem Bogiem, który ukazuje się jej w nocy i grozi palcem, choć Olga i bez tego wie, kiedy wybiera zło, zbyt słaba, by się przed nim bronić. Jej siostra Inna, której mąż utopił się w rzece, niespełniona jako kobieta i matka, szuka zapomnienia w alkoholu. Usprawiedliwienie jest jedno: wszyscy tu piją.
Brutalny kochanek Olgi, Misza, przed którym próbuje się bezskutecznie bronić, zdradza swoją ciężarną żonę bez wyrzutów sumienia. Szansą dla Olgi zdaje się nowy lokator, idealista, rozkochany w literaturze Aleksy, który w utopijnej idei samodoskonalenia upatruje zmiany rosyjskiej mentalności. Sam w końcu ulega ponurym miejscowym obyczajom.
Hekatomba nieszczęść. Potencjał emocji. Czy naprawdę bohaterowie oczekują na kataklizm? A może na Sąd Ostateczny, podczas którego grożący palcem Bóg Olgi odpuści im wszystkie grzechy, by mogli powiedzieć za Sonią z „Wujaszka Wani”: „Odpoczniemy! Usłyszymy chóry anielskie, ujrzymy niebo, ujrzymy, jak wszystko ziemskie zło, wszystkie nasze cierpienia rozpłyną się w miłosierdziu, a nasze życie stanie się ciche i czułe”.
Oczywiście reżyser może odwołać się do innych odniesień, innych skojarzeń i to jego prawo, ale niedobrze, gdy szukając własnej koncepcji, pozbawia sceniczny świat Kolady mistyki, która tak silnie jest w nim obecna. Zadaniem teatru jest dotrzeć do rosyjskiej duszy, do tego, co tkwi między słowami. Do tęsknot, do życia świadomością, że nic się nie da zmienić. Do dobra, które w każdym z tych poranionych bohaterów tkwi głęboko, choćby i zalewane alkoholem. Do cierpienia, którego alkohol nie znieczuli.
Obsada sztuki to wybitni aktorzy. Agata Kulesza i Marcin Dorociński, którzy udowodnili, choćby w obsypanej nagrodami „Róży”, że w nieludzkim świecie, w jakim przyszło żyć ich bohaterom, są zdolni odnaleźć światło. Tego światła zabrakło mi w przedstawieniu. Warto więc sukces medialny teatru przekuć w kolejnych spektaklach w sukces artystyczny.