Fragment książki Musaba Hasana Jusufa (Rona Brackina) "Syn Hamasu".
Choć starałem się zachować wszelkie środki ostrożności, funkcjonariusze izraelskiej służby bezpieczeństwa podsłuchiwali nasze rozmowy z Ibrahimem, więc w końcu mnie dopadli. I tak oto znalazłem się na podłodze wojskowego dżipa – skuty kajdankami, z przepaską na oczach. Kuliłem się z bólu po każdym kolejnym ciosie zadanym kolbą karabinu.
Po pewnym czasie dżip się wreszcie zatrzymał. Żołnierze podnieśli mnie za ramiona i wyprowadzili z samochodu. Gdy wciągali mnie na górę po schodach, kajdanki wpijały mi się głęboko w nadgarstki. Straciłem czucie w rękach. Docierały do mnie stłumione odgłosy zamieszania i okrzyki w języku hebrajskim.
Zabrano mnie do małego pokoju, gdzie zdjęto mi kajdanki i przepaskę. Mrużąc oczy w oślepiającym świetle, próbowałem zorientować się w swoim położeniu. Pomieszczenie było puste z wyjątkiem niewielkiego biurka w rogu. Zastanawiałem się, co mnie teraz czeka. Przesłuchanie? Dalsze bicie? Tortury? Po kilku minutach w drzwiach stanął młody żołnierz z kolczykiem w nosie. Rozpoznałem jego rosyjski akcent – był jednym z tych, którzy bili mnie w dżipie. Szarpnął mnie za ramię i poprowadził serią długich, krętych korytarzy do innego pomieszczenia. Gdy wszedłem do środka, na blacie starego biurka zobaczyłem opaskę do mierzenia ciśnienia, monitor, komputer i mały telewizor. Nieznośny odór wypełniał cały pokój. Zemdliło mnie i pomyślałem, że zaraz znowu zwymiotuję.
Razem z nami do środka wszedł także mężczyzna w lekarskim kitlu, o zmęczonym, nieszczęśliwym wyrazie twarzy. Chyba się zdziwił na widok mojej poobijanej głowy i oka, które teraz spuchło do podwójnych rozmiarów. Ale nawet jeśli przejął się moim stanem, nie okazywał tego na zewnątrz. Widziałem weterynarzy, którzy obchodzili się ze zwierzętami delikatniej niż on ze mną podczas badania.
Po chwili zjawił się strażnik w mundurze policyjnym. Obrócił mnie, założył mi z powrotem kajdanki i zarzucił na głowę płócienny kaptur. Teraz wiedziałem już, co było źródłem drażniącego fetoru. Kaptur cuchnął, jakby nigdy nie był prany, śmierdział niemytymi zębami i nieświeżym oddechem setek więźniów. Zebrało mi się na wymioty i próbowałem wstrzymać oddech. Jednak gdy tylko łapałem powietrze, mimowolnie wciągałem do ust brudną szmatę. Ogarnęła mnie panika i czułem, że się uduszę, jeśli nie wydostanę się spod tego worka.
Strażnik przeszukał mnie i zabrał wszystko, łącznie z paskiem i sznurowadłami. Chwycił mnie za kaptur i pociągnął za sobą przez korytarze. W prawo, w lewo. Znowu w lewo. W prawo. Nie wiedziałem już, gdzie jestem ani dokąd mnie zabierają.
W końcu przystanęliśmy i usłyszałem brzęk kluczy. Sądząc po odgłosie, strażnik otworzył masywne drzwi.
– Schody – powiedział.
Poczułem, że schodzimy kilka stopni w dół. Przez kaptur docierało do mnie pulsujące światło podobne do sygnału na dachu samochodu policyjnego.
Strażnik ściągnął mi kaptur i zobaczyłem, że znajdujemy się przed ciągiem zasłon. Po prawej stronie stał kosz z kapturami. Czekaliśmy kilka minut, aż głos zza zasłony pozwolił nam wejść. Strażnik skuł mi nogi kajdankami i włożył na głowę inny worek, po czym chwycił za niego i pociągnął mnie na drugą stronę.
Z otworów wentylacyjnych zawiało chłodnym powietrzem, gdzieś w oddali grała muzyka. Korytarz, którym szliśmy, musiał być bardzo wąski, bo ciągle obijałem się o ściany. Kręciło mi się w głowie i byłem wyczerpany. W końcu znów się zatrzymaliśmy. Żołnierz otworzył ciężkie drzwi i wepchnął mnie do środka. Następnie zdjął mi kaptur, wyszedł i zamknął zamek.
Rozejrzałem się dookoła. Cela miała około trzech metrów kwadratowych. Na podłodze leżał materac i dwa koce. Poprzedni lokator zwinął jeden z nich w poduszkę. Usiadłem na materacu – kleił się od brudu, a koce cuchnęły zupełnie tak jak kaptur. Zakryłem nos kołnierzykiem koszuli, mimo że moje ubranie przesiąkło wymiocinami. Zwisająca z sufitu żarówka pulsowała słabym światłem, ale nie mogłem znaleźć wyłącznika. Cela nie miała żadnych okien oprócz małego otworu w drzwiach. Powietrze było wilgotne, podłoga mokra, a beton pokryty grzybem. Wszędzie kłębiło się robactwo, wszystko wokół cuchnęło i gniło.
Siedziałem dłuższy czas, nie wiedząc, co robić. Musiałem skorzystać z toalety, więc wstałem i podszedłem do zardzewiałego ustępu znajdującego się w kącie. Załatwiłem potrzebę, nacisnąłem spłuczkę i natychmiast tego pożałowałem. Nieczystości nie spłynęły do kanalizacji, ale wyciekły na podłogę, wsiąkając w materac.
Usiadłem w jedynym suchym kącie celi i próbowałem zebrać myśli. Miałem spędzić noc w tym strasznym miejscu! Oko pulsowało piekącym bólem. Duszący fetor dławił gardło i utrudniał oddychanie. Gorąco było nie do zniesienia, a nasiąknięte potem ubranie kleiło się do ciała.
Moim ostatnim posiłkiem była wypita jeszcze w domu szklanka koziego mleka, które i tak zwymiotowałem, więc teraz kwaśniało na koszuli i spodniach. Dostrzegłem wystającą ze ściany rurę – przekręciłem zawór, licząc na odrobinę wody, jednak wypłynęła tylko gęsta, brązowa zawiesina.
Która to godzina? Czy zostawią mnie tu na całą noc?
Głowa pękała mi z bólu. Wiedziałem, że nie zasnę. Jedyne, co mi pozostało, to modlić się do Allaha.
– Ochroń mnie – poprosiłem. – Uratuj mnie i zaprowadź szybko z powrotem do rodziny.
Przez masywne, stalowe drzwi dochodziła z oddali głośna muzyka – wciąż od nowa ta sama płyta. Powtarzające się w kółko frazy pomagały mi odmierzać czas.
Leonard Cohen śpiewał:
They sentenced me to twenty years of boredom
For trying to change the system from within
I’m coming now, I’m coming to reward them
First we take Manhattan, then we take Berlin
Z oddali dochodziły odgłosy trzaskających drzwi, które stopniowo przybierały na sile. W pewnym momencie ktoś otworzył drzwi do mojej celi, wsunął do środka niebieską tacę i znowu je zatrzasnął. Spojrzałem na tacę zanurzoną w nieczystościach, które wylały się z muszli. Leżało na niej gotowane jajko, kromka chleba, łyżka skwaśniałego jogurtu i trzy oliwki. Obok stał plastikowy pojemnik z wodą, ale kiedy podniosłem go do ust, poczułem nieświeży zapach. Wypiłem trochę wody, a resztę zużyłem na umycie rąk. Zjadłem wszystko, ale nadal byłem głodny. Zastanawiałem się, czy to jest śniadanie. Straciłem rachubę czasu – zgadywałem, że może być po południu.
Kiedy próbowałem ocenić, jak długo tu jestem, ktoś nagle otworzył drzwi. Stanęła w nich osobliwa postać – niski, przygarbiony starzec, który wyglądał na siedemdziesiąt lub osiemdziesiąt lat. Wrzasnął na mnie z rosyjskim akcentem, przeklął mnie, przeklął Boga, po czym splunął mi w twarz.
Mężczyzna musiał być strażnikiem, bo cisnął we mnie kolejnym cuchnącym kapturem i kazał mi go założyć. Następnie chwycił mnie za niego i pociągnął brutalnie przez korytarz. W pewnym momencie zatrzymał się, otworzył drzwi, wepchnął mnie do środka i usadził na niskim plastikowym krześle, które przypominało szkolne krzesełko dla pierwszoklasistów i było przytwierdzone do podłogi. Strażnik przykuł mnie do krzesła – jedną rękę unieruchomił między nogami siedziska, a drugą z boku. Potem spętał mi nogi. Krzesełko było przechylone i musiałem przekrzywić się do przodu. W nowym pomieszczeniu, w przeciwieństwie do celi, panował przenikliwy chłód. Klimatyzacja musiała być ustawiona na temperaturę bliską zeru.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |