Nowotwór złośliwy, przerzuty, chemia, operacja i brzmiące niemal jak wyrok słowa lekarzy, że nic więcej nie są w stanie zrobić… a on, przekręcając na palcu niewielki różaniec, mówi: – Mój tato jest chory na cukrzycę, a mama musi ciężko pracować po nocach – to mnie bardziej dziś martwi.
Różaniec... to od babci, dała mi go, kiedy dowiedziałem się o raku. Nie zdejmuję go – mówi Kuba, wspominając pielgrzymkę na Jasną Górę, na którą zabrały go mama i chrzestna. Tam – jak wspomina – poczuł niezwykłą moc, która przez niego przechodziła. – Pretensje do Boga? Nigdy ich nie miałem. Może przez tę chorobę wskazał mi nową drogę, pokazał palcem, że powinienem inaczej ustawić priorytety. Tak to traktuję – puentuje, dodając, że teraz o wiele więcej znaczą dla niego rodzina i troska o to, by dobrze przeżyć dzień. – Każda chwila jest cenna, dlatego ludziom zdrowym chciałbym powiedzieć, by nie marnowali życia. Wyścig szczurów czy zatracanie się w pracy tak naprawdę niewiele znaczą. Życie jest o wiele bogatsze.
To było w Dzień Dziecka
Zaczęło się od bólu w okolicach biodra. Lekarze mówili, że to zwykła kontuzja i efekt intensywnego stylu życia wówczas dziewiętnastoletniego Jakuba Piśmiennego. Trenował karate, grał w piłkę nożną, jeździł na nartach. – Proszę dopisać, że to była jazda ekstremalna połączona ze skokami – zaznacza. Niektórzy diagnozowali zapalenie węzłów chłonnych, uszkodzenie mięśni, stłuczenie. Radzili po prostu czekać, aż ból ustąpi, przepisywali leki przeciwbólowe. Pomimo upływu czasu poprawa nie następowała. Wręcz przeciwnie – było coraz gorzej. W maju 2010 r. nie mógł już stawać na prawej nodze. Przyjmował sporą ilość środków uśmierzających ból. Dokładnie w Dzień Dziecka, 1 czerwca 2010 r., w trzebnickim szpitalu po prześwietleniu usłyszał, że to może być guz. – O czym wtedy myślałem? Żeby szybko zrobili badania, bo na 15.00 musiałem być w pracy. Wtedy montowałem inteligentne systemy w budynkach – wspomina z uśmiechem.
Ten uśmiech nie zniknął z jego twarzy nawet wtedy, gdy już było pewne, że będzie musiał stoczyć walkę z nowotworem. – Może zniknął na moment – wtrąca Kuba. – Kiedy wróciłem do samochodu, włączyłem radio i usłyszałem utwór Erica Claptona „Tears in heaven” („Łzy w niebie”). Ta muzyka wycisnęła ze mnie kilka łez. Chwilę popłakałem, ale nawet wtedy byłem pewny, że czas walki z rakiem to jedynie niewielki okres mojego życia. Pomyślałem: „dobra, poleczę się kilka miesięcy i wracam do swoich obowiązków”. Absolutnie nie odbierałem tego jako wyroku – podkreśla.
Dwa dni później leżał już w jednym z warszawskich szpitali. Wykonano biopsję, a po kilku dniach otrzymał pierwszą chemię. Później jeszcze 6 cykli chemioterapii, w grudniu – operacja. – Guz był tak obszerny, że bardzo duże było prawdopodobieństwo amputacji. Musiałem podpisać, że się zgadzam. Już na stole operacyjnym okazało się, że można mnie jednak poskładać z moich własnych części, to znaczy lekarze usunęli prawy talerz miednicy, wstawiając w to miejsce część kości piszczelowej – wspomina nasz bohater. Dokładnie rok spędził w gipsie. W międzyczasie złożył dokumenty na Uniwersytecie Ekonomicznym i dostał się na studia. – Byłem przekonany, że jak już zdejmą mi gips, skończy się chemioterapia i to całe leczenie – tłumaczy.
Najtrudniejsza decyzja w życiu
Wszystko poszło w całkowicie odwrotnym kierunku. – Okazało się, że jest wznowa miejscowa, czyli guz ponownie pojawił się w biodrze. Zaatakował również płuca – opowiada Jakub. To oznaczało kolejne cykle chemio- i radioterapii, aż do momentu kiedy usłyszał, że rak uodpornił się na takie leczenie. Wtedy też padły słowa: „zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”. – Miałem podjąć decyzję, czy zostaję w szpitalu i decyduję się na jeszcze jeden cykl chemii, jednak z małym prawdopodobieństwem skuteczności, i na leczenie, które lekarze określili jako paliatywne, czy opuszczam szpital i niejako biorę sprawy w swoje ręce. Zrobiliśmy w domu debatę – mówi, dodając, że poprosił rodzinę i najbliższych przyjaciół, by wypowiedzieli się, co powinien zrobić. – To była najtrudniejsza decyzja w moim życiu. Wiedziałem, że kolejna chemia może mnie zabić. Po każdym cyklu organizm coraz trudniej dochodził do siebie – podkreśla.