Wyszli zza płotów

- Kiedy wyszłam na ulicę, zobaczyłam tłum ludzi z kocami, koszykami i krzesłami. Ten dziwny pochód wyglądał jak ucieczka z miasta albo pielgrzymka - śmieje się Anna Konecka.

– Jak mówimy o panu Seroczyńskim, to muszę coś opowiedzieć. W czasach komuny dla mojego wujka z Warszawy załatwił on dwie kulki cielęce. Mięso było wtedy na kartki. By w drodze na dworzec nie wpaść w ręce milicji, schowaliśmy mięso do pudła i obsypaliśmy je jabłkami. Wszyscy przeszli bez problemu, jedynie mnie w parku zatrzymała milicja. Pytali, co przewożę. Mówiłam, że jabłka. Nie wierzyli, grzebali w pudle, ale na kulkę nie trafili. Do dziś pamiętam stres i zimne poty, jakie mnie wtedy oblewały – opowiada Teresa Bryszewska.

– A ja, myśląc o latach spędzonych na tej ulicy, wspominam wspólne prywatki i zabawę w przebierańców – wtrąca Hanna Dąbrowska. – Kiedyś przebraliśmy się za parę młodą i tak wystrojeni poszliśmy do Rykałów. Ileż wtedy było śmiechu! Innym razem patrzymy, a pod naszymi drzwiami stoi jakaś stara trzęsąca się baba. Pomyśleliśmy, że to Cyganka. Za chwilę okazało się, że to przebrana nasza sąsiadka. Podobnych sytuacji było wiele. Ludzie zawsze mieli tu chęć do zabawy. W tym roku mąż tak się wytańczył, że następnego dnia leżał jak z byka skóra – śmieje się pani Hanna.

Dom i kółko

Przywoływane wspomnienia przerywają zabawy. Najpierw zmrożone kawałki czekolady nożem i widelcem w rękawicach kuchennych próbują kroić dzieci. Potem każdy z nowych ma pocałować w dowolne miejsce misia, który idzie spać. Kiedy miś jest już przez wszystkich wycałowany, w miejsce, w które całowało się misia, trzeba... całować sąsiada. Na tym jednak nie koniec. Zamiast wypowiadać swoje imię, mieszkańcy mówią, co zabraliby w podroż. Przedmiot musi rozpoczynać się na pierwszą literę imienia. Wypowiedź ma poprzedzać przypomnienie, co zabraliby poprzednicy. Salwom śmiechu nie ma końca. Tak jak i pląsom, które przy ognisku mają szczególny urok.

– Nie sądziliśmy, że to spotkanie przeciągnie się aż do północy – mówi Hanna Borycka, sąsiadka Bartosiewiczów, która przy ulicy Łącznej mieszka 9 lat. – Zanim wybudowaliśmy dom, przez wiele lat uprawialiśmy tę ziemię. Jest to moja ojcowizna. Kiedyś wszystkie okoliczne pola należały do mojego pradziadka Jana Ćwieka. Dziś, choć mamy daleko do miasta, jesteśmy szczęśliwi, że tu mieszkamy. Panuje tu taka cisza, która czasem aż boli. Teraz atutem tego miejsca jest też świadomość, że blisko mamy wiele osób, które nie są już anonimowe – przyznaje H. Borycka.

Podobnego zdania jest także Anna Konecka, która przy ulicy Sierakowickiej mieszka 6 lat. – Wprowadzając się tu, miałam poczucie, że jest to moje miejsce na ziemi, z którym wiązałam plany pracy. Budując duży dom, mieliśmy w planach zostanie zawodową rodziną zastępczą, która od zawsze była moim marzeniem. Cel udało się zrealizować, bo Wojtek dostał z pracy pieniądze za brak kwatery. Wtedy powiedziałam mu o swoich marzeniach. I choć nie był na początku przekonany do tego pomysłu, wiem, że zrobił to dla mnie. Nie spodziewałam się, że wejdzie aż tak w rolę. Dziś zaskakuje mnie swoją otwartością – opowiada, zerkając na ogień i bawiące się dzieci Anna Konecka, na którą z sympatią i podziwem patrzy Krystyna Salamon.

– Fenomenem tego miejsca są ludzie. Od wielu lat mam takie przekonanie, że gdyby coś złego komuś się tu stało, wszyscy pospieszyliby mu z pomocą. Otwartość na siebie widać tu nie tylko w czasie ogniska, ale także gdy ktoś z mieszkańców umiera. Zawsze wtedy ludzie kupują duży wieniec i wielu idzie na pogrzeb. Myślę, że nie bez znaczenia jest i to, że mamy tu swoje kółko różańcowe – wtrąca pani Krystyna.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg