Tu uczą się życia, wiedzą, że komuś na nich zależy. Dom dziecka stał się ich rodziną.
Paulina ma 16 lat. Starsza siostra wyjechała do Anglii. Dwaj bracia zmarli zaraz po urodzeniu. – Przyrodniego rodzeństwa nawet nie zliczę. Ojciec miał w życiu wiele kobiet. Odszedł, kiedy Paulina skończyła 5 lat. Niedługo potem siostra opuściła dom i zerwała kontakt z rodziną. Matka nie umiała poradzić sobie z problemami, ucieczkę znajdowała w wódce. Azylem Pauliny stał się dom babci. Ale babcia zachorowała i zmarła. Matka wtedy piła już na umór. – Nikt się mną nie interesował. Robiłam światu na złość.
Nie uciekała z domu, po prostu wychodziła na kilka dni. I tak nikt jej nie szukał. Celowo kaleczyła dłonie, tak próbowała zwrócić na siebie uwagę. Kiedy wychodziła z domu, pijaną matkę zamykała na klucz. Raz zapomniała o kluczu, matka nie wpuściła jej do domu. Ktoś wezwał policję. – Poszłam w miasto, znalazła mnie kuratorka. Kazała wrócić do domu i zabrać ubrania. Krótko była u kuzynki, potem w pogotowiu opiekuńczym. Kiedy trafiła do rodzinnego domu dziecka, była zaskoczona, że ktoś próbuje wyznaczać jej obowiązki. – Wcześniej nikt mi niczego nie nakazywał. A tu musiałam mieć jakieś dyżury, wracać na czas ze szkoły. 24 sierpnia minęły trzy lata, jak jest u państwa Karnickich. – Dobrze, że tu trafiłam, bo nie wiem jak bym skończyła – mówi. Ma talent wokalny, w gimnazjum śpiewała na akademiach szkolnych. Wkrótce zacznie naukę w liceum. Odwiedza matkę w Białogardzie. Matka próbuje się leczyć. – Takich prób było już trzy albo cztery – Paulina macha ręką z rezygnacją. Czasami w mieście spotyka też ojca. Wymienią kilka zdań. – Bliższych kontaktów nie utrzymujemy.
Mama znow była pijana!
Parterowe mieszkanie na koszalińskim osiedlu Północ. Właściwie to trzy mieszkania połączone w jedno: osiem pokoi, dwie łazienki, duża kuchnia z jadalnią, długi przedpokój pełen butów. Kiedy ponad 20 lat temu budowano blok, od razu wydzielono tu miejsce na rodzinny dom dziecka. Urszula i Zygmunt Karniccy prowadzą ten dom od sześciu lat. Przez ten czas przewinęło się tu prawie 50 dzieci. Studentka Akademii Pomorskiej w Słupsku napisała nawet pracę magisterską o ich domu. – Żona pamięta wszystkie dzieci z imienia i nazwiska. Jest w stanie podać nawet ich datę urodzenia – tłumaczy pan Zygmunt. Dzieciaki właśnie wróciły z obozu harcerskiego w Jarosławcu. W łazience na pranie czeka siedem plecaków ubrań. Czterolatka Gabrysia wędruje między placem zabaw a salonem. To ulubienica całego domu. Jest tu z trzema braćmi. Maciek i Przemek zdali do drugiej klasy. Gracjan ma wadę wymowy, na początku trudno było się z nim dogadać. – Chodzimy do logopedy, ćwiczymy. Są efekty – cieszy się Urszula Karnicka.
Najstarszy z rodzeństwa, Damian, to zapalony piłkarz, gra w koszalińskiej Gwardii. W czasie mistrzostw Europy nie przepuścił ani jednego meczu. O najlepszych zawodnikach wie prawie wszystko. Po przyjeździe z Jarosławca obchodził 12. urodziny. Był tort i gromkie „Sto lat”. Tu każde urodziny to wielkie święto. – Każdy wychowanek, kiedy opuszcza nasz dom, dostaje komplet zdjęć i innych pamiątek. To ich wyprawka – dodaje pani Urszula. Cała czwórka czeka na adopcję. Czasami, kiedy rodzeństwo działa na siebie destrukcyjnie, sąd decyduje o jego rozdzieleniu. Ale Damian, Gabrysia i średni bracia są bardzo ze sobą zżyci, więc mają trafić do jednej rodziny. Ale znaleźć ludzi, którzy zdecydują się adoptować całą czwórkę, nie będzie łatwo. – Więc może do dorosłości będą u nas – zastanawia się Karnicka. Bo o powrocie do rodzinnego domu mowy nie ma. Tam króluje alkohol.
W przytłaczającej większości problemy nastolatków, które trafiają do rodzinnego domu dziecka, wynikają z alkoholizmu rodziców. 17-letni Łukasz z dzieciństwa pamięta tylko awantury i libacje. Tu, w domu dziecka, znalazł azyl. Zajął się sportem, nieźle się uczy. Co jakiś czas odwiedza rodziców i wraca podłamany. „Mama obiecała, że odstawi wódkę, a znów była pijana”– żali się. – Zarzeka się, że już do niej nie pójdzie. Ale po tygodniu mięknie – opowiada Urszula Karnicka. Dom Oskara jest wyjątkowy – tam nie było alkoholu. Ale matka zupełnie nie radziła sobie z wychowywaniem dzieci. Oskar trafił do domu dziecka, młodsi bracia bliźniacy zostali adoptowani. – Są za granicą, nie wiem gdzie – tłumaczy, szykując się do odwiedzin u matki. Pani Urszula przez telefon ustala z nią, jak długo może u niej zostać. Oskar ma talent plastyczny. Wygrywa konkursy szkolne i przeglądy miejskie. Tylko jest bardzo zamknięty w sobie. Melancholik, całymi dniami przesiaduje w pokoju. – Czasami prawie na siłę wyciągam go na dwór. Tu każde dziecko to odrębny świat, do każdego trzeba znaleźć inny klucz – dodaje pani Urszula.
Wszystkich nie adoptujemy
Karniccy mają trzech własnych synów, dwaj starsi już się usamodzielnili. Najmłodszy, Mariusz, właśnie rozpoczyna studia. Wychowaniem obcych dzieci zajęli się, kiedy Mariusz kończył trzecią klasę podstawówki. We własnym 75-metrowym mieszkaniu najpierw prowadzili rodzinę zastępczą. Po dwóch latach zdecydowali się założyć pogotowie opiekuńcze. Dzieci trafiały do nich na kilka miesięcy, kiedy rodzice byli na ostrym zakręcie: pili, chorowali. Ośrodek adopcyjny szukał rodziny zastępczej. – Najpierw był Łukasz. Kiedy od nas odchodził, płakaliśmy wszyscy, łącznie z Mariuszem. Mówiliśmy, że weźmiemy go w adopcję – opowiada Urszula Karnicka. – Ktoś nam uświadomił, że wszystkich dzieci nie adoptujemy, że musimy nabrać dystansu. Bo one przychodzą do nas tylko na trochę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |