Dobrze, że tu trafiłam

Tu uczą się życia, wiedzą, że komuś na nich zależy. Dom dziecka stał się ich rodziną.

Potem płakali jeszcze, kiedy odchodzili Kacper i Amelka. Bo tu nie da się pracować bez emocji. Kacper był wcześniakiem, przy urodzeniu ważył 770 gramów. Do rodzinnego domu dziecka trafi ł, kiedy skończył miesiąc. – Był mały jak pisklak. Kiedy brałam się za jego kąpanie, pot spływał mi po plecach z emocji, choć dużo dzieci wychowałam. Kacper i Amelka trafili do rodziny w Szwecji. Dobrze się rozwijają, Karniccy systematycznie dostają zdjęcia. – Niedawno Kacper odwiedził nas ze szwedzkimi rodzicami. W drzwiach stanął dorodny ośmiolatek. Byłam wzruszona.

Zmienić się? To nie jest łatwe

Mogli już sobie odpuścić, zasiąść przed telewizorem. Zdecydowali się na rodzinny dom dziecka. – Broniliśmy się przed zgnuśnieniem. Chcieliśmy wciąż być potrzebni – mówi Zygmunt Karnicki. Najtrudniej było na początku. Bo tu nie przychodzą anioły: mają na koncie ucieczki, kradzieże, żebractwo. Zdarzało się, że żeby zmylić czujność opiekunów, dzieciaki wychodziły na dwór przez okno na końcu mieszkania. Zostawiały ślady na ścianie bloku. – Kazałem im czyścić elewację przy obcych ludziach. Poskutkowało, zapamiętały, że w domu są drzwi. Skargi od sąsiadów, ze spółdzielni mieszkaniowej, ze sklepu były regułą. – Do szkoły byłem wzywany prawie codziennie – wspomina pan Zygmunt. – Na szczęście i podstawówka, i gimnazjum są od nas o rzut beretem. Byłem tam po kilku minutach. Doszły kłopoty z narkotykami. – Zdecydowaliśmy się na testy. U jednego z wychowanków wykryto amfetaminę. Zdecydowaliśmy się na powtórne badania. I znów okazało się, że był naćpany – dodaje Zygmunt Karnicki. – Pożegnaliśmy się z nim. Trafił do ośrodka resocjalizacyjnego. Nie mogliśmy pozwolić, by jedno zgniłe jabłko zatruwało pozostałe. Dziś nie ma już skarg ze szkoły, skończyły się kłopoty z narkotykami – dzieciaki wiedzą, że w każdej chwili mogą zostać poddane badaniom. – Razem pracujemy nad tym, by zerwały ze złą przeszłością. „Myśli wujek, że tak łatwo się zmienić” – powtarzają mi czasem.

Wychowankowie – szczególnie ci najmłodsi – są zdezorientowani, odruchowo szukają w Karnickich ojca i matki. – Ale my nie staramy się zastąpić im rodziców. Zostajemy ciocią i wujkiem. Mamy raczej pomóc im w powrocie do rodzinnego domu. A jeśli to nie jest możliwe, przygotować do życia w rodzinie zastępczej – wyjaśnia pani Urszula. W szkole angażują się we wszystkie imprezy. – Kiedy jest dzień ciasteczkowy, piekę ciasto jak każda matka – mówi. Nie odpuszczają żadnego festynu organizowanego przez spółdzielnię. – Bo powinniśmy ich nie tylko nakarmić, ale też wychować. I zająć czas. Treningi piłkarskie, kółka plastyczne – co kto lubi – objaśnia opiekun. W piwnicy urządził chłopakom siłownię. Pół godziny na drążkach i już nie mają siły na głupoty. Robią wypady rowerowe za miasto. Biegają, zdobywają dyplomy. Najstarszy, Marek, brał udział w Biegu Papieskim, był dumny kiedy ludzie bili mu brawo. – Przy okazji i ja zacząłem biegać. W ubiegłym roku brałem udział w biegach na różnych dystansach – 5, 10, 15, 21 i 42 kilometry. Chciałem ich zmobilizować, pokazać, że i po pięćdziesiątce można być aktywnym – dodaje pan Zygmunt. Z tymi starszymi trzeba też czasem przegadać cały wieczór, wchodzenie w dorosłość to przecież nie jest prosta sprawa.

Dom, a jednak firma

W wakacje w domu jest trochę więcej luzu. Ale maluchy wstają już o siódmej, starsi lubią pospać. W roku szkolnym jest większy rygor. Śniadanie szykują sami, tylko najmłodszym trzeba podgrzać mleko. Codziennie trzeba kupić 4–5 bochenków chleba, pół kostki masła, pół kilograma wędlin. Dyżurni sprzątają kuchnię, wszyscy robią porządki w swoich pokojach. Po szkole jest obiad. – Gotuję 6 litrów zupy, ziemniaków minimum 5 kilogramów – opowiada pani Ula. – Jeśli jest spaghetti, potrzeba nawet dwa kilogramy makaronu. Bardzo to lubią. Zakupy robią raz w tygodniu, wszyscy się w nie angażują. Po południu zajęcia sportowe, a o godz. 17 nauka własna. Pora jest żelazna, za spóźnienie są punkty karne. Obowiązków nie brakuje: współpraca z sądem, opieką społeczną, kuratorem zawodowym. Ważne są kontakty z rodziną biologiczną dziecka. Tu nie zawsze jest miło: zdarzają się wyzwiska, pogróżki. Rodzinny dom dziecka to firma budżetowa, z własną księgową. Zdarzają się kontrole z urzędu skarbowego.

„Wystarczy jedno słowo…”

Mariusz, syn Karnickich, przyznaje, że tych, którzy w rodzinnym domu dziecka są dłużej, traktuje jak brata czy siostrę. Ale pamięta, że były trudne dni. Chciał mieć rodziców i dom tylko dla siebie. „Jedno twoje słowo i zostawiamy tę pracę. Mamy trzymiesięczne wypowiedzenie. Kończymy” – mówiła mama. „A oni?!” – pytał ze łzami w oczach. I już nie było dyskusji. – Będziemy zajmować się tymi dziećmi tak długo, aż uznamy, że nie możemy nic im już zaoferować – mówi opiekun. – Bo w tym zawodzie też można wypalić się wewnętrznie. Satysfakcja jest, bo dzieciaki, nawet jeśli się usamodzielnią, chcą do nich wracać. Karolina cztery lata spędziła pod opieką Karnickich. Dostała mieszkanie po rodzicach, kończy szkołę. Na kilka dni przyjechała w odwiedziny. Mówi, że czuje się tu jak w rodzinnym domu. – Widziałam ogłoszenie, że sąsiad chce sprzedać mieszkanie. Kupię i będę miała bliżej – śmieje się.

PS. Imiona wychowanków zostały zmienione.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg