– Nie mogę ludzi odesłać na mróz i powiedzieć: „Proszę nie przychodzić, bo nie dostaję dotacji”. Staram się, aby nikt nie odchodził głodny – mówi Anna Kozera, prezes Katolickiego Stowarzyszenia Pomocy im. św. Brata Alberta w Płocku, w rozmowie z Agnieszką Kocznur.
Agnieszka Kocznur: O sobie mówi Pani: „Jestem zwyczajną osobą, nie robię nic wielkiego”. Ale to niezwykła rzecz pomagać nieprzerwanie od 20 lat. Skończyła Pani 80 lat, nie czas odpocząć?
Anna Kozera: – W czasie wojny sama poznałam ubóstwo i bezdomność. Wiedziałam, czym jest tułaczka, poszukiwanie schronienia i jedzenia. Pamiętam, jak już po wojnie rodzice kupili stół, co to była za radość, że cała rodzina może razem zjeść posiłek… Te doświadczenia na pewno miały wpływ na moje życie, ukształtowały wrażliwość na biedę. Mój ojciec miał w sobie zapał społecznika i do ostatnich lat pomagał. Nawet przed śmiercią starał się dbać o najbliższe otoczenie, sadził drzewka, robił porządek. Musiało być tak jak trzeba. To, co robię, jest w zgodzie ze mną i moimi przodkami. Stowarzyszenie to mój drugi dom. Nie mogłabym założyć kapci i usiąść przed telewizorem.
Kto przychodzi do was po pomoc? Ilu osobom codziennie wydajecie posiłki?
– Każdego dnia pomagamy tym najbardziej potrzebującym, biednym i bezdomnym, zarówno dzieciom, jak i dorosłym. Zgłaszają się do nas bezrobotni, także byli więźniowie, którzy proszą o pracę i pomoc psychologa. W ubiegłym roku codziennie przychodziło 300 osób. W tej chwili rośnie bezrobocie, biednych wciąż przybywa. Jesteśmy największą organizacją pozarządową w Płocku. Od początku chcieliśmy realizować ideę dzielenia się z potrzebującymi chlebem i sercem. Najpierw przychodziły do nas dzieci – bardzo głodne, źle ubrane. Warunki lokalowe były tragiczne, pierwszy sprzęt przyniosłam z domu: szczotkę, miskę, żeby było cokolwiek. Nie mieliśmy wody, dach i podłoga były całe w dziurach. Wszystko udało się pięknie wyremontować.
Chyba trudno dziś spotkać ludzi, którzy będą robić coś za darmo?
– Należę do starszego pokolenia, które miało zupełnie inne wartości. Wiem, że mamy wspaniałych młodych ludzi, ale najgłośniejsza jest ta część młodzieży, która nie uznaje tych idei ważnych dla mnie. Wychowanie w domu katolickim, patriotycznym, gdzie był dryl i zasady, bo tata był piłsudczykiem, to wszystko kształtowało. Za swoją pomoc nie otrzymujemy żadnych wynagrodzeń, bo to praca społeczna. Do niedawna miałam 45 wolontariuszy. Wśród nich były emerytki, ale także uczniowie z płockich szkół. W tej chwili bardzo wielu się wykruszyło. Na szczęście przychodzą do nas klerycy i pomagają dzieciom w odrabianiu lekcji, prowadzą zajęcia muzyczne, sportowe i pracownię komputerową.
Co jest najtrudniejsze w pracy społecznika?
– Problem zawsze jest ten sam – pieniądze. Mamy połowę miesiąca, a ja jeszcze nie otrzymałam z miejskiej kasy pieniędzy za styczeń. Jak mamy dobrze funkcjonować? Biedni cały czas przychodzą. To kilkaset osób do wykarmienia. Nie mogę ich wypuścić na mróz i powiedzieć: „Proszę nie przychodzić, bo nie dostaję dotacji”. Staram się, aby nikt nie odchodził głodny. Bardzo pomaga nam Caritas. Czasem ktoś za darmo przywiezie chleb, mleko, jakiś dżem i w ten sposób nawet skromnie, ale dożywiamy mieszkańców Płocka. Nasza działalność może rozwijać się dzięki darczyńcom, czyli instytucjom oraz ludziom dobrej woli. Dlatego każda forma wsparcia rzeczowego czy pieniężnego jest tak cenna.
Gdy brakuje sił i pojawiają się kłopoty, co pani pomaga?
– Każdy napotkany problem przemodliłam. Bez modlitwy i ufności w miłosierdzie Boże nic bym nie zrobiła. Modlę się szczególnie za wstawiennictwem Jana Pawła II, którego osobiście mogłam powitać w Płocku. Mam wielkie uznanie dla tego, co robił i jaki był nasz papież. Bardzo ważne jest też wsparcie duchowe ludzi wokół. Świadomość, że mi wierzą i mnie wspierają. Zaufanie do siebie i do ludzi, z którymi pracujemy, jest najcenniejsze. Wtedy można spokojnie zakasać rękawy i wspólnie działać dla innych.•
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |