Tadeusz, pan Bronek, Michał, Mirek i dziadek odwiedzający śmietniki znają ciężar chleba.
O 21.00 melduje Bogu i ludziom: – Właśnie zjeżdżam z pola. Pojawiła się rosa, już nie można kosić. Na dzisiaj wystarczy. Wystarczy po kilkunastu godzinach pracy w morderczym upale, kurzu i z nadzieją, że taka pogoda utrzyma się jeszcze kilka dni, do końca żniw.
Święte dłonie
Żniwa zaczyna na Jasnej Górze. Wiosną. Jedzie tam, żeby prosić Maryję o opiekę. To rytuał, który powtarza się od wieków. Tam czuje się bezpiecznie – zawierzony Jej miłości. Totus Tuus. Wtedy też swoje spracowane dłonie wkłada w dłonie Maryi, jak kapłan w dniu święceń wkłada je w geście posłuszeństwa w dłonie biskupa. A Maryja? Jak zawsze powtarza: „Zrób, cokolwiek mój Syn ci powie”, i, jak zawsze, wskazuje na Syna, Tego, który swoim Ciałem karmi także Tadeusza; Tego, który potrzebuje znaku chleba, żeby móc ofiarować się człowiekowi tak wyjątkowo, absolutnie nieosiągalnie w jakiejkolwiek innej okoliczności i przestrzeni.
Tadeusz Lipiński rozumie to doskonale, dlatego jedzie właśnie na Jasną Górę, jedzie jako rolnik – człowiek, którego wspólnym owocem pracy i płodności ziemi jest chleb – Hostia, która staje się pokarmem na życie wieczne. Zanim jakiś ksiądz weźmie biały opłatek do rąk, opłatek z Tadeuszowej mąki, zanim wypowie nad nim słowa konsekracji, zanim Duch Święty posiądzie ten kawałek chleba na własność – Tadeusz modli się na Jasnej Górze, a potem haruje na roli i w skwarze sierpniowego słońca zbiera owoc swojego zawierzenia.
Z kosą w ręku
Mirek Kowalski sięga po kosę. On, chłopak z miasta, wie, co z nią zrobić, na co ją stać i ile potu potrafi wycisnąć z człowieka. To zaledwie kilkanaście metrów pokosu, ale w pełnym słońcu, w żarze lejącym się z nieba. Za chwilę przejedzie tędy kombajn, dlatego właśnie musi się spieszyć. Potrzebuje kilku snopków pszenicy, skoszonych tradycyjnie, odebranych przez jego żonę, która uwija się w ślad za Mirkiem. Sprawnie wiąże słomianą opaskę i formuje snopki. Potem, gdy są już wszystkie gotowe, układają je w kopkę. Przydadzą się do jasełek, które zagrają w Boże Narodzenie. W dawnych czasach tradycyjnym narzędziem żniwiarza był sierp. Później (po II wojnie światowej) częściej używano kos. – Najpierw trzeba było wyklepać kosy, a jest to nie lada umiejętność. Kosisko trzeba było opatrzyć tzw. kabłąkiem, dla lepszego ułożenia pokosów – objaśnia Mirek, ale sam takiego kabłąka nie zamontował. Byłoby to dosyć trudne, bo jego kosa nie jest żniwna. Jej ergonomiczne kształty upewniają: to już współczesna wersja, raczej do podkaszania zielska w ogrodzie. – Potem łan za łanem padał pod cięciami kos. Dobry kosiarz podcina koniec pokosa tak, aby zboże układało się jak najrówniej, nie rozwlekając niepotrzebnie źdźbeł po ściernisku i nie zostawiając tzw. zębów nierównego ścierniska – dodaje i nie zachęca do obejrzenia śladów po swoim koszeniu. Uśmiecha się tylko i usprawiedliwiająco dorzuca: – Nie ma się już tej wprawy. Zaraz nadjedzie kombajn, on wszystko wyrówna.
Kombajn jak kobieta
Tego dnia, kiedy zameldował o 21.00, że na dzisiaj wystarczy, kładł się spać z radością spełnionego żniwiarza, jednak zmąconą zmarnowaniem kilkunastu godzin na naprawę kombajnu. Tadeusz bowiem sam dba o sprzęt rolniczy. Jego Fortschritt E 514, enerdowski kombajn z 1988 r., to solidna maszyna. Jej główną zaletą jest to, że pozbawiona elektroniki, jest prosta jak budowa… – No, może nie cepa, ale coś koło tego – dodaje. – Znam ten sprzęt i dlatego dobrze zdaje egzamin podczas żniw, bo traktuję go jak kobietę – intryguje, a potem wyjaśnia. – Tak, tak, jak kobietę: bo zarówno o nią, jak i o kombajn trzeba dbać nie tylko wtedy, gdy jest najbardziej potrzebny, ale i wcześniej, i później – uśmiecha się zalewany przez pot, umorusany kurzem i smarem. – Troska o sprzęt, serwisowanie, nawet takie amatorskie jak moje, wystarczy, jeśli jest systematyczne, bez zaniedbań, bez odkładania na później. Wtedy kombajn nie zawiedzie, a nawet jeśli w gorącym czasie żniw zużyje się to i owo, to wymiana nie zajmie dni czy tygodni, ale najwyżej kilka godzin – zdradza swoją filozofię. Fortschritt zatem zazwyczaj sprawdza się i jest niezawodny, ale kiedy tego dnia przymusowo parkuje niedaleko domu Kowalskich, wzbudza ciekawość trzynastoletniego Michała. Chłopak zafascynowany jest wielkością i możliwościami maszyny. On, wychowany na wsi, wśród zwierząt domowych i w wielkim szacunku dla przyrody i pracy rolnika, nie waha się wyznać: – Czemu nie, to dobry pomysł na życie – gdy odpowiada na pytanie o to, czy chciałby zostać rolnikiem. Tadeuszowi szklą się oczy, bo jego dzieci wcale tak nie uważają.
Czekając na wojnę
Chłopaka nie zniechęca jego rodzony dziadek. Ten ze Świdnicy, Ludwik, który odwiedza śmietniki. Nie dlatego, że jest biedny, tylko dlatego, że kocha chleb i nie potrafi się zgodzić na jego sponiewieranie. – Mamy kozy, więc ten śmietnikowy skarb przywozi do nas, bo wie, że się tu nie zmarnuje – wyjaśnia Michał. – Dlaczego ludzie wyrzucają chleb? – pyta i zanim zacznie odpowiadać, wtrąca się pan Bronek, sąsiad i pomocnik Tadeusza podczas naprawy kombajnu, a potem w trakcie koszenia. – Bo już dawno wojny nie było – rzuca bez znieczulenia. – Młodzi nie znają głodu, ich rodzice nie chcą pamiętać komuny taką, jaka była, z kartkami, kolejkami i chronicznym deficytem, a dziadkowie chodzą po śmietnikach i po kryjomu uczą dzieci, że jak chleb upadnie na ziemię, to trzeba podnieść, ucałować i odłożyć tam, gdzie ptaki zjedzą – rozwija swoją teorię. Michał słucha: o wojnie, o głodzie i o chlebie – i teraz lepiej rozumie dziadka odwiedzającego osiedlowe śmietniki. Dlaczego ludzie wyrzucają chleb? Miał swoją odpowiedź, teraz uznaje, że pan Bronek ma rację. Czeka więc na wojnę i zastanawia się, czy wtedy, w czasie wojny, są żniwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.