O biznesmenach z tornistrami, obiadach dla głodnych uczniów i przyjaźni trwającej mimo śmierci z Jackiem Madanym, nauczycielem języka angielskiego w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych w Godzianowie rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Agnieszka Napiórkowska: Niedawno obchodziliśmy Święto Edukacji Narodowej. Wiem, że wkładasz wiele wysiłku nie tylko w przekazywanie wiedzy, ale także w wychowanie. Nie jest tajemnicą, że na różne sposoby starasz się też pomagać uczniom w ich problemach życiowych.
Jacek Madany: Na studiach wytłumaczono mi, że w szkole na pierwszym miejscu powinno stawiać się na wychowanie, a dopiero później na przekazywanie wiedzy. Takie patrzenie jest mi bardzo bliskie. Nieraz widziałem przypadki, w których pogubione osoby, dzięki pracy wychowawczej, stawały się prawdziwymi perełkami. A poza tym fajnie mieć świadomość, że czasem potrafimy pomóc w sytuacjach, w których nie radzą sobie dom, rodzina.
Powiedziałeś to jak rasowy belfer. Od zawsze chciałeś być nauczycielem?
Zdecydowałem się na studiowanie języka angielskiego, bo interesowałem się nim już od szkoły podstawowej. To była moja pasja i hobby. Wszystko zaczęło się od muzyki. Słuchając Madonny, Michaela Jacksona i innych muzyków, chciałem wiedzieć, o czym śpiewają. Zwłaszcza Jackson. Mimo że był osobą kontrowersyjną, zachwycała mnie jego działalność charytatywna. Był dla mnie wzorem filantropa. A wracając do pytania: kiedy zacząłem uczyć, zobaczyłem, że jest to niezwykle pasjonujące i że mi to wychodzi. Miałem szczęście, bo nie od razu zostałem wrzucony na głęboką wodę. Najpierw udzielałem korepetycji. Potem uczyłem w szkole prywatnej, a dopiero po studiach w szkole państwowej. Z roku na rok doświadczałem też tego, że z młodzieżą można robić wiele rzeczy.
Mówiąc o fajnych rzeczach, masz na myśli akcje charytatywne, które dziś są mocno wpisane w Twoje życie?
Tak. Po dwóch latach pracy w szkole z uczniami przygotowałem przedstawienie, które wystawialiśmy w Domu Dziecka w Strobowie. Pamiętam, że zorganizowaliśmy dla nich też prezenty. Potem było jeszcze kilka innych akcji. Sprawianie komuś przyjemności bardzo mi się podobało. Dosyć wcześnie odkryłem, że dawanie jest lepsze niż branie. Nieraz zastanawiałem się nad tym, dlaczego gwiazdka nie może trwać cały rok. Czemu to tylko jeden dzień? Dziś staram się, by to była codzienność.
Czy do akcji, których się podejmujesz, zawsze starasz się włączać młodzież?
Różnie to bywa. Czasami oni sami tego chcą. Częściej jednak trzeba ich zarażać i namawiać. Rozumiem to i staram się tłumaczyć, że życie nie może ograniczać się do brania. By coś dostać, trzeba najpierw coś z siebie dać. Nie wszyscy to rozumieją. Mówiąc szczerze, czasem przerażają mnie ich dystans i brak czasu. Kiedy zaczynamy szukać terminu, mam wrażenie, że próbuję się umówić z jakąś wielką gwiazdą, u której w kalendarzu trudno znaleźć wolne miejsce. Trudno też uzyskać jednoznaczną, twierdzącą odpowiedź. „Może będę”, „Zobaczę” – to ulubione zwroty uczniów. Czasem nakłonienie ich do zrobienia czegoś wymaga sporo czasu. Robię to, bo wiem, że jak się zaangażują, będą szczęśliwi. Dużo z nimi rozmawiam. I to przynosi efekty. Często się ze mnie śmieją, że jestem wychowawcą, nie będąc wychowawcą, i że nieformalnie adoptuję różne klasy. Coś w tym jest. Kiedyś wszystko było prostsze, bo młodzież miała więcej czasu. Dziś licealiści są jak biznesmeni z tornistrem.
Czy Twoi uczniowie wiedzą o tym, co robisz, w co się angażujesz?
Nie wiem. Nie obnoszę się z tym, co robię. Staram się być gotowy do działania przez 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu. Nie szukam też osób potrzebujących. Najczęściej dowiaduję się o nich mimochodem lub od moich przyjaciół i osób, które znam. Tak było choćby w przypadku obiadów dla dzieci. Kiedy usłyszałem, że w szkole są uczniowie, którzy nie dostali dofinansowania na obiady, mimo że często bywają głodni, natychmiast postanowiłem znaleźć ludzi, którzy zechcieliby przez jeden miesiąc za takie osoby płacić. W tym roku czworo uczniów ma fundowane obiady. Jeśli chodzi o posiłki, jest to jedna z moich ulubionych form pomocy. Fundując posiłek, nie musisz się nawet zastanawiać, czy ktoś to dobrze wykorzysta. Żeby wszystko było jasne: ja nie jestem jedyną osobą, która w taki sposób się angażuje. Wielu nauczycieli to robi. Chciałbym mocno podkreślić, że w żadnej akcji nie jestem sam. Za mną stoi armia ludzi o otwartych sercach.
Obiady to akcja, która trwa już kilka lat. W ostatnim czasie podjąłeś się także wyremontowania domu swoich uczniów. Widziałam zdjęcia. Wykonaliście tam kawał dobrej roboty. Co skłoniło Cię do takiego zaangażowania?
Znałem sytuację tej rodziny. Wiedziałem, że utrzymanie pięciorga dzieci spadało na barki matki, która była bardzo pracowitą osobą. Troje dzieci to moi byli i obecni uczniowie. Na początku dowoziłem im jedzenie w trudnych pod względem finansowym momentach. Kiedy ona odeszła od męża i wyprowadziła się z dziećmi do domu swojej matki, który był ruiną, razem z przyjaciółmi postanowiłem jej pomóc. Pomyślałem, że skoro powiedzieliśmy już „a”, to trzeba pójść dalej. No i wyremontowaliśmy cały ten dom. Od śmierci Marcina, o której opowiem później, nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Pracowaliśmy tam prawie trzy miesiące. Część prac robiliśmy sami. W innych pomogli ludzie. O akcji pisaliśmy na Facebooku. Odzew był niesamowity. Pomagały nam osoby nie tylko z Polski. Po raz pierwszy otrzymywaliśmy wsparcie od osób zupełnie obcych. One mi zaufały. I to było niezwykłe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |