O biznesmenach z tornistrami, obiadach dla głodnych uczniów i przyjaźni trwającej mimo śmierci z Jackiem Madanym, nauczycielem języka angielskiego w Zespole Szkół Ponadgimnazjalnych w Godzianowie rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Tak samo było przy „Charytatywnej Zumbie, Bokwie & Aeroboxingu” – imprezie zorganizowanej, żeby zebrać pieniądze na rehabilitację Maksia i Ignasia, bliźniaków cierpiących na dystrofię mięśniową. By ludzie nie odchodzili zbyt szybko, postanowiłem przygotować kilka nagród. Pierwsza osoba, którą poprosiłem o pomoc, załatwiła mi kilka rzeczy. Inna jeszcze więcej. A potem to już ludzie sami się zgłaszali. Ostatecznie mieliśmy 109 nagród. Mamę chłopców znałem, bo razem chodziliśmy kiedyś do klasy. Pierwszy raz pomagaliśmy komuś w tak trudnej sytuacji. Dla mnie zupełnie czym innym jest remont, a czym innym zbieranie pieniędzy na chore dzieci. No, ale się udało. W akcji wzięło udział ponad 320 osób. Były taniec, kącik dla dzieci i nagrody dla uczestników. Zebraliśmy aż 6026,91 zł. Kiedy dziękowałem ludziom zaangażowanym w tę akcję, nie mogłem zapomnieć o Marcinie, bo nie mam wątpliwości, że nad wszystkim czuwał. On daje mi siłę i motywację oraz pewność, że wszystko się uda. On też był dla mnie absolutnym ideałem „człowieka dla drugiego człowieka”, który, gdy chodzi o pomoc bliźniemu, nie znał słowa „nie”.
Kim był dla Ciebie Marcin, jak się poznaliście?
Najpierw był moim uczniem. Potem przyjacielem i duchowym bratem. Jeszcze w szkole, kiedy byłem jego wychowawcą, zawsze mogłem na niego liczyć. Znajdowaliśmy wspólny język, zwłaszcza w kwestii działań artystycznych. Od początku wrażenie robiły na mnie jego wrodzona skromność i wyjątkowa dobroć. Wszystko, co się działo, albo było z jego inicjatywy, albo z jego udziałem. Mimo że był młodszy, nietrudno było w nim widzieć partnera do działań i rozmów. Ja nie należę do łatwych ludzi. (śmiech) A mimo to przez wiele lat naszej znajomości nie było nawet jednej sytuacji, w której zdarzyłby się nam jakikolwiek konflikt. Jego klasa była jedną z najtrudniejszych, w jakiej przyszło mi pracować. Mówię ci, jak oni dali mi w kość! Już wtedy on był znacznie dojrzalszy. Kiedy skończył szkołę, nadal się kontaktowaliśmy i wspólnie angażowaliśmy w różne rzeczy. Nie wiem, jak on to robił, ale zawsze miał dla wszystkich czas. Nieraz, gdy jechał na basen czy na pizzę, dzwonił też do mnie z pytaniem, czy nie wybrałbym się z nim. Pisał esemesy, dzwonił. Pamiętał o kontakcie. Mieliśmy z jego klasą wyjechać w góry, no ale on wcześniej wszedł na najwyższy szczyt...
Moment, w którym dowiedziałeś się, że miał wypadek, a potem – że zmarł, to jedno z najtrudniejszych doświadczeń w Twoim życiu?
Tak. Ta śmierć wstrząsnęła moim wnętrzem. Nie znajduję słów, by powiedzieć, co czułem. Pamiętam Mszę św. sylwestrową, podczas której modliliśmy się o jego zdrowie. Nie mogłem wtedy zatrzymać rozpaczy. Potem uwierzyłem, że jak zrobię wszystko, co mogę, to będzie dobrze. Modliłem się żarliwie i nieustannie o nim myślałem. Informacja o jego śmierci to moment całkowicie abstrakcyjny. Przed pogrzebem bałem się, że się rozpadnę na milion kawałków. Teraz czasami mam takie dni, w których więcej rozumiem. Przyjmuję, że uczeń przerósł mistrza. Czuję też, że on był tak dobrym człowiekiem, że nie miał już co w sobie zmieniać, dlatego mógł odejść. To doświadczenie jeszcze mocniej pokazało mi, że warto działać, służyć, pomagać. Ciągle czując jego obecność, chciałbym kontynuować to, co on robił. To, czego się teraz podejmuję, robię też dla niego i dzięki niemu. Wiesz, niezwykłą rzeczą jest fakt, że role się odwróciły. Najpierw ja byłem jego nauczycielem, a teraz on jest moim. On zna już odpowiedzi na wszystkie pytania. Ja ciągle ich szukam.
Wyraźnie widać, że dzięki tej przyjaźni Ty nadal wzrastasz, dojrzewasz i otwierasz się jeszcze bardziej na innych.
Zdecydowanie tak. Ten ostatni rok był megatrudny, ale i wyjątkowy. Spotkałem wielu cudownych ludzi, doświadczyłem wyjątkowych rzeczy i inaczej spojrzałem na świat. Ludzie marzą o jachtach, wielkich domach, zapominając, że prawdziwe szczęście jest w autentycznej relacji. Mnie na szczęście tej lekcji udzielił mój uczeń i przyjaciel. I wiesz co? Ja nadal myślę o naszej przyjaźni w czasie teraźniejszym. Mimo że doskonale pamiętam, iż podczas pogrzebu czułem się, jakbym stracił nie tylko przyjaciela, ale także swoje dziecko. To było najtrudniejsze doświadczenie wychowawcze. Nie mam wątpliwości, że gdyby żył, byłby we wszystkich akcjach, które organizuję. Zresztą on w nich jest. Zarówno przy remoncie domu, jak i przy zumbie czułem jego obecność. Różnica polega na tym, że teraz, aby pogadać, nie wpadamy do siebie, tylko spotykamy się na cmentarzu. To teraz moje ulubione miejsce. Wstyd się przyznać, ale kiedyś zdarzało mi się ludzi często odwiedzających cmentarze nazywać babkami cmentarnymi. No i na początku roku okazało się, że sam zostałem pierwszą babką cmentarną. Jestem tam zawsze, kiedy mogę. Bywam tam trzy, a nawet pięć razy w tygodniu. Patrząc na jego zdjęcie i widząc swoje odbicie w płycie pomnikowej, uczę się innego patrzenia na świat, ludzi. Kiedy nie wiem, co zrobić, nadal się go radzę, pytam, jak się można za to czy tamto zabrać. No i on mi zawsze daje jakieś światło. On mnie prowadzi. Pokazuje, że to, co prawdziwe, nigdy się nie kończy. A śmierć jest niczym innym jak otwarciem drzwi i przejściem do innego pokoju. Nigdy nie przypuszczałem, że taką lekcję odbiorę od swojego ucznia. Z wdzięczności, ale i głębokiej potrzeby marzę o założeniu fundacji jego imienia. Dzięki niej nadal będziemy obaj przy tych, którzy potrzebują pomocy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |