O etosie lekarskim, walce o prawa dzieci i kobiet oraz wprowadzaniu nowinek na oddziały ginekologiczno-położnicze z prof. Michałem Troszyńskim rozmawia Agata Puścikowska
Co pewnie budziło zdziwienie. Przecież dzieci z czegoś trzeba wyżywić...
Praca lekarza to więcej niż pogoń za pieniądzem. Uważałem nawet, że moi asystenci nie powinni pracować prywatnie. Moim zdaniem merkantylne podejście do zawodu odbija się negatywnie na pacjentce. A moim dzieciom, Bogu dzięki, starczało. Wyrosły na odpowiedzialnych ludzi. W domu rodzinnym byłem wychowany w atmosferze etosu pracy, pewnej skromności, surowości. Moje dzieci podobnie.
Porównuje Pan czasem dawną pracę lekarza ginekologa położnika ze współczesną?
Nie da się nie porównywać. Sporo zmieniło się w czasie przewrotu, na początku lat 90. Zmiany wykorzystali ludzie o nieco innym etosie pracy. Pojawiło się wiele poradni prywatnych, nad którymi nadzór jest trudny. Z wielu poradni zniknęły położne, a pamiętajmy, że kobieta z kobietą lepiej się porozumie. Najlepiej gdy wywiad położniczy wykonuje empatyczna i rozumna położna. Wtedy pacjentka bardziej się otworzy i można jej lepiej pomóc. Nawiązuje się nić porozumienia. Wokół leczenia narosło też mnóstwo procedur i działalności administracyjnej, czyli biurokracji. To niezbyt pomaga pacjentkom i lekarzom. Niepokojące bardzo zjawisko to również lawinowy wzrost liczby cięć cesarskich. We wczesnych latach 90. było wykonywanych ok. 10 proc. cesarek. Teraz wykonuje się ich powyżej 40 proc.
Może lepiej, żeby kobieta urodziła przez cesarskie cięcie niż w sposób niebezpieczny dla zdrowia?
Lepiej, żeby urodziła godnie i bezpiecznie, przy profesjonalnym udziale lekarza i położnej! I naturalnie. Jednak właśnie z tym coraz bardziej krucho. Króluje łatwizna. Po co się męczyć na nocnym dyżurze, po co godzinami pomagać pacjentce urodzić naturalnie? Operacja i po kłopocie. Tu widzę też negatywną rolę mediów, które często promują poród przez cesarskie cięcie. W rozwiniętej Skandynawii wykonuje się ok. 20 proc. cesarek.
Tam bardzo wiele kobiet rodzi w domu...
A u nas straszy się porodami domowymi. Dyskutuje się, czy porody domowe są bezpieczne, gdy tymczasem powinno się raczej dyskutować o tym, które kobiety mogą rodzić w domu. I realnie, przed porodem, oceniać ich stan zdrowia: podejmować świadomą decyzję na podstawie wywiadu lekarskiego. Oczywiście – co jest istotne – należy również brać pod uwagę takie czynniki jak możliwość szybkiego dojazdu do szpitala w razie powikłań. W Danii czy Holandii matki rodzące w domu mogą dojechać do pobliskiego szpitala w kilka minut. W Polsce to jest jeszcze nieosiągalne.
Ile przyjął Pan dzieci na świat?
Nie liczyłem, bo się nie da. Zresztą przecież nie byłem sam, pracowałem ze wspaniałymi zespołami, z doświadczonymi położnymi. Jeszcze w Poznaniu, tuż po wojnie, gdy w Polsce rodziło się 700 tys. dzieci rocznie (teraz ponad połowę mniej), przyjmowało się niepoliczalną liczbę porodów. Część zresztą w domu: jeździło się do porodów domowych, gdy się przedłużały. Przezabawne historie czasem się z tym wiązały. Kiedyś przyjeżdżam do rodzącej, która traci siły, a położna cierpliwość i możliwości pomocy. Chciałem rodzącą od razu zabrać do szpitala. Ale jej mama stanęła w drzwiach i kategorycznie prosi: „W tym domu ja się urodziłam, potem córkę urodziłam. To niech i córka wnuka tu urodzi”. I po rozmowie, po dodatkowej mobilizacji i zapewnieniu wsparcia, młoda mama szczęśliwie urodziła. To była ich rodzinna tradycja – urodzić się wśród bliskich, w domu rodzinnym. Wie pani, co to jest tradycja? Ważna rzecz...
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |