O etosie lekarskim, walce o prawa dzieci i kobiet oraz wprowadzaniu nowinek na oddziały ginekologiczno-położnicze z prof. Michałem Troszyńskim rozmawia Agata Puścikowska
Jest Pan też prekursorem wprowadzania zasad godnego traktowania kobiet i dzieci na oddziałach położniczych.
Jednym z prekursorów. Na nasze, polskie warunki. A co było robić? Rzeczywiście, często pacjentki traktowano gorzej niż źle. A przecież żeby traktować kobiety godnie, nie trzeba wielkich słów, tylko zwykłej... kultury. Jeździłem po świecie, widziałem, jak wygląda to na Zachodzie, wracałem i wprowadzałem, co się da. Nawet najprostsze sprawy: żeby zapukać, wejść grzecznie, przedstawić się. Najpierw rodziło to bunt i niezrozumienie wśród personelu. Potem, powoli, jakoś docierałem do nieprzekonanych. I pewne standardy postępowania udało się wprowadzić. Dziś w szpitalach ginekologiczno-położniczych jest już dużo lepiej, choć oczywiście pracy potrzeba nadal bardzo dużo.
I porody rodzinne to… Pańska sprawka.
Sam nic bym nie zrobił. Nowinki z Zachodu przychodziły, trafiały na podatny grunt. A ponieważ byłem krajowym konsultantem – miałem na wprowadzanie zmian spory wpływ. Z porodami rodzinnymi faktycznie się udało, choć początki były marne. Nawet dobrzy lekarze nie wierzyli, że może się ten zamysł udać. Nawet położne były sceptyczne: „A po co nam ten chłop przy porodzie?”. Odpowiadałem, że to nie jest „ten chłop” tylko mąż i ojciec dziecka. Mówiły: „Będzie patrzył na ręce”. A ja: „A chcecie coś ukryć?”. Teraz już wszyscy doceniają rolę ojca przy porodzie: zwykle pomaga i jest wsparciem dla rodzącej kobiety.
W latach 90. walczył Pan ostro o zniesienie aborcji na życzenie.
Robiłem swoje. Nikogo frontalnie nie atakowałem. Ale oczywiście mnie się dostawało ostro. Taka walka zawsze musi boleć. Manipulacje wokół mojej osoby, kłamstwa, opór środowiska medycznego, ataki w prasie... Prawda wygrywa wojny, ale w potyczkach z kłamstwem jest bezradna.
Współcześnie też trwa walka. Choćby o tzw. terminacje ciąż.
Gdy pierwszy raz znalazłem się w komisji lekarskiej, która miała oceniać, czy chore dziecko może żyć, a my, lekarze, mieliśmy podpisać wyrok, zgłosiłem votum separatum. I zauważyłem, że to raczej eutanazja niż „ulga” dla chorego dziecka. Więcej mnie nie zaproszono...
Dlaczego takich postaw jest mało?
Myślę, że wszystko tkwi głęboko: w wychowaniu, w wartościach, którymi nasiąkaliśmy od dziecka. Nie wierzę w złych ludzi. Bo i o sobie musiałbym myśleć źle. Ludzie nie wiedzą, nie czują, nie rozumieją. Dlatego się mylą. I dlatego często podejmują złe decyzje.
Trzeba uczyć?
Owszem. Nie antagonizować, nie przekreślać. Podobnie jest i z innymi problemami, choćby z in vitro (jestem całkowitym przeciwnikiem metody). Trzeba jednak zawczasu uczyć młodych ludzi – kobiety i mężczyzn (!) – naturalnych objawów płodności, jak dbać o zdrowie prokreacyjne. Mówić o wielu czynnikach, które zaburzają płodność. Jeśli młodzi ludzie przez wiele lat nie dbają o siebie, a wręcz niszczą swoje zdrowie, pojawiają się potem dramaty.
Pańskie plany na przyszłość?
Żyję. To po pierwsze. A plany? Co życie przyniesie, to będzie. Zresztą nie lubię mówić o sobie. O ważnych sprawach mówić trzeba, a nie o człowieku. Człowiek jest po drodze.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |