Mówi o sobie: włóczykij, podróżnik, marzyciel – szukający celu i sensu. Przemierzył już 4 kontynenty i ponad 30 krajów najróżniejszymi środkami transportu. Z marzeniami dotarł na... początek i kraniec świata.
W życiu zdarzyło mu się robić wiele różnych rzeczy. Był sprzątaczem, kelnerem, uczył w szkole, pracował w handlu i ubezpieczeniach. Z wykształcenia jest socjologiem, teologiem i socjoterapeutą. Obecnie mieszka w Gdyni, gdzie przy parafii św. Mikołaja pracuje z dziećmi w świetlicy. Choć lubi to, co robi, codziennie myśli o wyprawach, które już przeżył i które jeszcze przeżyje. Duch podróżnika ciągnie go w świat cały czas z taką samą siłą.
Szymon, przepraszam cię
Szymona Banaszczyka pasją do podróżowania zarazili rodzice. – Nigdy nie trzymaliśmy się ściśle wytyczonego przez przewodnik szlaku. Szukaliśmy własnych dróg, zbaczaliśmy w miejsca, do których nikt nie docierał – opowiada. Jego pierwszą poważną i samodzielną wyprawą była... pielgrzymka do Santiago de Compostela. – To był czas, kiedy musiałem poukładać kilka ważnych spraw w swoim życiu. Odpowiedzieć na trudne pytania – mówi. Postanowił szukać ich na trasie „sam na sam” z sobą i... Panem Bogiem. Wystartował z Francji. W miesiąc z plecakiem przeszedł ponad 900 km. Nocował w schroniskach lub namiocie. Na „drodze”, czyli słynnym camino do grobu św. Jakuba, odnalazł samotność, ale także ludzi z różnych krańców świata, podobnie jak on szukających celu i sensu. – To byli chrześcijanie, buddyści, agnostycy i ateiści. Niektórzy szli z pobudek religijnych, inni dlatego, że chcieli schudnąć. Na camino miejsca starczy dla wszystkich – twierdzi. Byli też tacy, którzy potrzebowali rozmowy i zrozumienia. Tak jak Klaus, Niemiec.
– Miał ponad 70 lat, ale mogłem mu pozazdrościć kondycji. Kilkakrotnie mijaliśmy się na trasie. Pewnego razu okazało się, że nocujemy w tym samym miejscu. „Wiesz, Szymon, mimo że jesteśmy sąsiadami, ja nigdy nie miałem okazji dłużej porozmawiać z Polakiem. A zawsze o tym marzyłem” – zagaił Klaus. „Bo czuję ogromne wyrzuty sumienia z powodu tego, co mój kraj zrobił twojemu. Chciałem cię przeprosić”. Poklepałem Klausa po ramieniu, uśmiechnąłem się. Następnego dnia, kiedy go zobaczyłem, miałem wrażenie, jakby ubyło mu kilkanaście lat, a z pleców spadł ogromny ciężar – wspomina. Po tamtej rozmowie zrozumiał, że najważniejsze w podróżowaniu jest spotkanie z drugim człowiekiem. Poznanie jego myśli, emocji, uczuć.
W tajdze z niedźwiedziami
Później był chwilowo w ojczyźnie. Całe 6 dni. Po Hiszpanii Szymon rozesłał kilkadziesiąt e-maili do różnych placówek misyjnych na świecie. Chciał pomóc. Jako jedyny odpowiedział ks. Krzysztof z... Kamczatki. Budował tam pierwszy katolicki kościół i potrzebował rąk do pracy. Na miejscu okazało się, że na terenie parafii, której obszar jest 3,5 razy większy niż terytorium Polski, żyje około pół miliona ludzi, z czego tylko kilkudziesięciu to katolicy. – Jeśli na Mszę św. do kaplicy przychodziło 10 osób, cieszyliśmy się. To było naprawdę dużo. Do pozostałych ks. Krzysztof dojeżdżał sam. Wsiadał w samochód i pokonywał 500 km, by odprawić Eucharystię dla 3, czasem 5 parafian – opowiada Szymon.
W tak małej wspólnocie, bardzo podobnej do pierwszych gmin chrześcijańskich, doświadczył innego oblicza Kościoła. – Ludzie interesowali się sobą nawzajem, znali wszystkich z imienia i nazwiska. Jeśli ktoś nie pojawił się na Mszy, od razu dzwonili z pytaniem, czy wszystko w porządku. Bo może ktoś jest chory albo czegoś potrzebuje – mówi.
Na Kamczatce Szymon poznał zaprzyjaźnione z parafią małżeństwo – Nastię i Andrieja, którzy żyją razem z 5 malutkimi dziećmi i 47 psami husky w… tajdze. – W środku lasu, w niewielkiej, własnoręcznie postawionej jurcie – tłumaczy Szymon. – Wcześniej przez kilkanaście lat mieszkali w Moskwie. Tam oboje skończyli Akademię Muzyczną i wykładali. Któregoś dnia postanowili radykalnie zmienić swoje życie. W Pietropawłowsku pomagają aktywizować młodzież poprzez treningi, w czasie których dzieci uczą się biegać z psami. To narodowy sport mieszkańców Kamczatki. Pewnego dnia Nastia i Andriej zaprosili Szymona do siebie. – W jurcie zjedliśmy kolację, potem śpiewaliśmy tradycyjne rosyjskie pieśni. W pewnym momencie Andriej mówi do mnie: „Jak usłyszysz wycie psów, to się nie przestrasz. To znaczy, że niedźwiedź przechodzi nieopodal” – wspomina. Tamtej nocy husky wyły kilka razy...
Dzieci za kratkami
Kolejny cel: Boliwia. Po co? Znowu, by pomagać. Znajomy ksiądz, który pracuje w miejscowości Cochabamba, napisał krótkiego e-maila: „Wsparcie potrzebne od zaraz. Przyjeżdżaj”. Szymon razem z innymi wolontariuszami zaczął pracę w miejscowej świetlicy. Zajmowali się dziećmi ulicy. – W Boliwii rządzi mafia. Jeśli ktoś nie handluje koką albo bronią, jest nikim. Przekonanie młodych ludzi, że można żyć inaczej, jest bardzo trudne – podkreśla. Wolontariusze odwiedzali też więzienia. Widok był przerażający.
– Okazało się, że zgodnie z boliwijskim prawem kobiety, które trafiają do więzień, mogą zabierać ze sobą swoje dzieci. Większe, mniejsze, wszystkie, które nie osiągnęły pełnoletniości – opowiada Szymon. Wolontariusze rozpoczęli wyjątkową akcję. – Raz w tygodniu zapraszaliśmy do prowadzonego przez nas ośrodka maluchy w wieku od 3 do 8 lat. Na pierwszy rzut oka nie różniły się od swoich rówieśników. Szybko okazało się jednak, że ich socjalizacja zatrzymała się w więzieniu – wyjaśnia. Kiedy zobaczyły zabawkę, podchodziły do niej i rozbijały o ścianę, a cukierki jadły razem z papierkami.
Szymon, kiedy zamyka oczy, ciągle widzi spojrzenie kilkuletniego Ramira – zalęknione, ale i pełne wiary, że ktoś mu pomoże. – Ja musiałem po roku opuścić Boliwię, a Ramiro tam został. Co się dzieje z nim dzisiaj? Czy udało się wyciągnąć go z więziennej rzeczywistości? Na te pytania pewnie już nie poznam odpowiedzi – mówi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |