Wiele razy wydawało się, że już koniec. Mówiłam: „Panie Boże, dałeś mi ją, nie zabieraj”.
Jej się tu z nami podoba
Sylwia Werner daje radę ze wszystkim. Gdy zmarł mąż, w ciągu pół roku spadło na nią kilka ponadprogramowych zadań: szambo się zapchało, potem awaria studni, pożar w kuchni, auto padło, wichura zerwała część dachu. – Mieliśmy co robić. Jak człowiek wstanie, to codziennie ma się gdzie obrócić. Najpierw do sąsiadki i sąsiada. Potem Ania, potem reszta (Ola i Oliwka – wnuczki), kury, króliki, kaczki itd., potem obiad, nie ma czasu się nudzić – wylicza. Bo pomaga także sąsiadom (przebierać się, umyć, napalić w piecu, posprzątać, zakupy zrobić) i w parafii. Nie robi z siebie bohaterki.
– To niezwyczajna osoba, godna podziwu – mówi mi ks. proboszcz Bernard Mocia. – Wiem, że ksiądz tak uważa, ale my – bo pomaga mi też rodzina – nie robimy nic wielkiego. To, że musimy chodzić wokół Ani, to normalne. Kiedyś znajoma urodziła dziecko z wadą czaszki, wzięli je od razu do domu opieki, po czterech latach zmarło, ona mnie spotyka i pyta, czy Ania jeszcze żyje. Żyje. Ona mi mówi: no widzisz, tak się biedactwo jeszcze męczy. Ale Ania się nie męczy. Jest z nami, nic ją nie boli, bawi się, cieszy. Jej się tu z nami podoba – mówi Sylwia Werner.
Kiedy było ciężko
Czy kiedyś myślała, że już nie da rady, że będzie musiała Anię oddać do zakładu opiekuńczego? – Jak padaczka się nasilała, to było sześć ataków w dzień, sześć w nocy. Kiedyś mi wsadziła palec do oka. Palec w oku, ona sztywnieje, ja nie mogę wyciągnąć tego palca, a widzę krew – nie wiem, czy mi to oko palcem wyciąga, czy coś innego się dzieje. Wtedy mogę uczciwie powiedzieć: nie wiedziałam, czy dam radę. Nic wtedy jeść nie umiała, bo zasypiała po ataku, budziła się i nowy atak. Wtedy myślałam, że nie dam rady, że mi psychika wysiądzie albo coś. Ale potem zaraz był dobry dzień, wychodziliśmy na podwórko, pogadało się z ludźmi, pożartowało o głupotach. Już było inaczej – opowiada mama. Padaczka niespodziewanie ustąpiła, pani Sylwia odstawiła Ani leki.
Przeznaczenie
– Popatrz pan, jak to jest. Jak Marcin żył, Ania ważyła koło 50 kilo. Męczyliśmy się z wnoszeniem i schodzeniem po schodach. I nagle, pół roku przed jego śmiercią, zaczęła chudnąć w oczach. Jadła normalnie, a waga szła w dół i skończyła się na 35. Co miesiąc robiłam badania, czy coś złego się nie dzieje. I nie było nic, żadnej choroby. Jak Marcin zmarł, to już ważyła tyle, że mogę ją sama na rękach wnieść na wózek, do samochodu, wszędzie. I czy to nie jest przeznaczenie? – pyta mnie Sylwia Werner.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |