– Pierwszy dzień wyprawy nazwałem dniem próby. Jakby Bałtyk pytał mnie, czy jestem w stanie dopłynąć, czy wiem, gdzie jestem i co robię. Kiedy już ujrzałem latarnię morską na Bornholmie, zrobiło się nagle ciemno i wiatr zaczął mocniej wiać. Słyszałem jedynie przerażający szum zbliżającej się fali – mówi Kamil Sobol, który przepłynął kajakiem z Polski do Szwecji.
Wyprawa „Łowicki Pielgrzym. Kajakiem przez Bałtyk w 1050. rocznicę chrztu Polski” zakończyła się pomyślnie pod koniec sierpnia. Po dopłynięciu do niewielkiego portu Simrishamn Kamila Sobola rozpierała duma, tak jak 10 lat temu, gdy opłynął kajakiem Półwysep Apeniński w hołdzie dla Jana Pawła II. Nie tylko ze względu na osiągnięcie celu, ale również dlatego, że jest Polakiem.
Morze się rozbujało
W odróżnieniu od poprzedniej wyprawy towarzyszyli mu znajomi i przyjaciele. Asekurowali kajakarza, płynąc w pobliżu jachtem, którego właścicielem i kapitanem jest Piotr Hapanowicz, Polak mieszkający w Szwecji. Po uroczystym pożegnaniu w Łowiczu, Kamil i załoga udali się do Szwecji samolotem. Stamtąd wyruszyli jachtem do Kołobrzegu. Dopiero tam łowicki pielgrzym przesiadł się do kajaka.
22 sierpnia wypłynął w stronę Bornholmu, duńskiej wyspy leżącej mniej więcej w połowie obranego szlaku, liczącego 100 mil morskich. – Byliśmy cały czas na bieżąco z prognozą pogody. Wiatr 5 m/s dawał szansę, żeby pierwszy etap z Kołobrzegu do Nexø na Bornholmie przepłynąć bez sytuacji ekstremalnych. Jednak Bałtyk pokazał mi, jak wcześniej wielu żeglarzom, że jest zmienny i nieprzewidywalny – opowiada kajakarz. Przez 20 godzin warunki były poprawne. Nie była to wymarzona flauta, czyli bezwietrzna pogoda. Idealny byłby wiatr maksymalnie do 2 m/s. Wiał z zachodu na lewą burtę. Kurs musiał być korygowany, bo fale na kajaku należy brać przeważnie od dzioba.
– Płynąłem spokojnie cały czas. Załoga była zawsze koło mnie. Wystarczyło zgłosić przez radio i mogłem liczyć na kawę czy herbatę oraz pożywienie. Musiałem uzupełniać kalorie – mówi K. Sobol. Wypłynął o 3.30, do Nexø dotarł o 6.30 następnego dnia. Wiosłował przez 27 godz. bez zmrużenia oka, o 3 więcej niż zakładano. Wszystko przez zmianę pogody w odległości 8 mil od brzegu. – Zrobiło się bardzo ciemno. Morze się rozbujało. Wiatr wzrósł do 12 m/s. Fale napędzały jedna drugą. Mnie ciężko było ocenić, jaką osiągały wysokość. Kapitan stwierdził, że 3 m. Znikałem załodze z pola widzenia, chowając się w dolinach fali. Przypuszczam, że mieli nie mniejszy stres, szukając mnie szperaczem [reflektorem – przyp. red.], czy wypłynę na kolejnej fali, czy ta fala mnie jednak zwyciężyła – mówi Kamil.
Kuszenie Bałtyku
Piotr Kowalski obserwował zmagania swojego przyjaciela z jachtu. – Dla wszystkich było zaskakujące, że ze spokojnego morza zrobiła się kipiel. Nawet o tym nie myśleliśmy, że stracimy Kamila z pola widzenia. Robiliśmy wszystko, żeby być w pobliżu. Chcieliśmy, żeby czuł, że ma w nas wsparcie psychiczne. Kapitan zastanawiał się, czy Kamil da radę płynąć dalej. Zapytaliśmy go o to przez radio – mówi P. Kowalski.
Kamil przyznał później, że był to najtrudniejszy dzień w jego życiu. – Przez te 3 godziny wiosłowania, jakie pozostały do brzegu, to była walka z morzem w zasadzie na wyostrzonym zmyśle słuchu. Nie za bardzo widziałem, kiedy te fale nadciągają i mogłem tylko wsłuchiwać się, jak syczały i załamywały się. Musiałem szybko wbijać się kajakiem na górę, żeby zjechać z tej fali, nie mogłem pozwolić, żeby w najwyższym punkcie załamała się, bo groziłoby to tym, że wzięłaby mnie w swoją tubę i wywróciła. Zaprocentowało doświadczenie z poprzedniej wyprawy. Nie da się jednak wyćwiczyć walki ze sztormem. Jedyne, co widziałem, to zarys fali, gdy była blisko.
Pierwszy dzień wyprawy nazwałem dniem próby. Jakby Bałtyk pytał mnie, czy jestem w stanie dopłynąć, czy wiem, gdzie jestem i co robię. Jakby kusił do tego, żebym się poddał. Mój zasób sił był już na bardzo niskim poziomie. Miałem jedzenie, jakieś batony, ale nie mogłem odłożyć wiosła, by po nie sięgnąć, bo gdybym je puścił choć na sekundę, to spowodowałoby, że byłbym zbijany z kursu. Fizycznie byłem wyczerpany, ale w głowie byłem mocny i zdeterminowany. Wiedziałem, że jeszcze trochę muszę przepłynąć, żeby schować się za wyspę. Ten dzień był najtrudniejszy w moim życiu, bo wiedziałem, że mogę je stracić. Widziałem, że jacht był niedaleko, ale myślę, że byłoby mnie trudno ściągać na pokład przy takiej fali. Mając kontakt przez radio z ludźmi, którzy mnie wspierali, czułem jednak komfort psychiczny – mówi K. Sobol.
W przełamaniu fizycznej niemocy pomogła modlitwa. – Odmawiałem „Ojcze nasz” i wiosłowałem. Wmawiałem sobie, że jeszcze nie mój czas, że muszę walczyć. Pojawiła się nawet złość, wyzywałem te fale od najgorszych. Zauważyli to na jachcie, mówili, że jakbym dostał dodatkowej energii. Udało się dopłynąć bliżej wyspy. Tam już wiatr zelżał. Adrenalina była tak duża, że nie chciało mi się spać. Cały byłem mokry. Fale przykryły mnie trzy razy. Woda dostała się do kajaka. Jeden dekiel porwał sobie Neptun na pamiątkę, chociaż był przywiązany grubą liną. Gdy dopłynęliśmy, okazało się, że za bardzo nie mogę odpocząć, bo przyjechała koleżanka Lisa z władzami Bornholmu – opowiada Kamil.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.