– Podobno w niebie wszyscy będziemy młodzi i piękni. I oczywiście bez żadnych defektów – spodziewa się Bogusia.
Chociaż byś mnie zabił, Tobie ufać będę
Wyznanie biblijnego Hioba wypełniło się w życiu zwyczajnej kobiety z Koniakowa. I całej jej rodziny. Bogusia i Franek Legierscy są małżeństwem od 37 lat. Działają razem we Franciszkańskim Zakonie Świeckich. Troje ich dzieci – tych na ziemi Tomek, Terenia i Antek – to zdrowe, zdolne rodzeństwo. Tomek skończył studia i ożenił się. Antek, po licencjacie, pracuje. Terenia studiuje w Katowicach na ASP. A pozostała trójka? Na spotkanie z nimi czekają...
Co było pomiędzy ślubem młodych zakochanych a dniem dzisiejszym, w największym skrócie? Troje niepełnosprawnych dzieci: leżących, niekontaktujących się z otoczeniem, karmionych, pielęgnowanych i bardzo kochanych! Największe cierpienie rodziców – oczekiwanie na ich nieuchronną śmierć, a potem bolesna żałoba. Zaskoczenie kolejną, i to bliźniaczą ciążą, gdy w dwóch łóżeczkach leżało dwoje chorych dzieci. Nagła śmierć mamy Bogusi. Przyjęcie do domu i pielęgnowanie aż do końca najpierw chorego taty Bogusi, a po latach sędziwej mamy Franka. Choroba i śmierć podpory rodziny – proboszcza ks. Antoniego. I na koniec, gdy były już na świecie bliźniaki i żyła jeszcze chora córeczka – choroba nowotworowa Bogusi.
Oto „bezlitośnie” zamknięte w kilku zdaniach lata ekstremalnie trudnego życia. Jak to ogarnąć, jak nie zwątpić? I jak – co może najbardziej zaskakujące – zachować pogodę ducha, a nawet więcej: wewnętrzną radość?
„Przecież zaufałaś!” – opowieść Bogusi
– Choroba pierwszego dziecka wtargnęła w nasze życie jak ogromne trzęsienie ziemi, po którym już nic nie jest takie samo. Świat, który sobie układałam, przestał istnieć. Nie wiedziałam nic o ciężko upośledzonych dzieciach przykutych do łóżka na całe życie.
Łukasz dożył trzech lat. Jego życie było jednym wielkim cierpieniem, a dla nas ciągłym lękiem z nieprzespanymi nocami i podróżami między domem a szpitalem. Po jego śmierci był wielki ból, ale nie rezygnowałam z marzeń o licznej rodzinie. Uważałam, że teraz już nic złego nie może nas spotkać. Pewność, że jednak zasłużyłam na prawdziwą radość macierzyństwa, dał mi drugi syn. Tomek był zdrowy i dobrze się rozwijał. Kończyliśmy budowę domu, koniecznie z dużym stołem w kuchni i pokojami dla dzieci. Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy poczułam, że oczekuję dziecka. Mimo zaawansowanej ciąży spełniłam swoje wielkie marzenie – wybrałam się z Frankiem na pieszą pielgrzymkę z Warszawy do Częstochowy. Kiedy doszliśmy, czułam się jak apostołowie na górze Tabor. Maryi poleciłam naszą rodzinę.
Łucję urodziłam 30 grudnia 1984 r., nad ranem, w karetce. Usłyszałam płacz dziecka i słowa lekarki: „Ma pani śliczną i zdrową córeczkę”. Potem nie zdążyłam jej zobaczyć, rozdzielili nas; dziecko wzięto na oddział dziecięcy, a mnie na położnictwo. Dopiero następnego dnia po południu lekarz pozwolił mi przejść do córki. Był specjalny pokój w suterenie dla matek, które karmiły. Miałam tam zamieszkać na parę dni. Stanęłam przy łóżeczku, córeczka spała. Chciałam się najpierw na nią napatrzeć. Nagle na całym ciele poczułam dreszcz. Zamiast radości – przeszywający ból. Na ślicznej buzi zobaczyłam charakterystyczne rysy nieżyjącego Łukasza. Taka sama główka, twarz. „To nie może być prawda” – pomyślałam. „To zły sen”.
Ta noc sylwestrowa była najczarniejszą nocą mojej duszy. Ogarnęła mnie rozpacz. Byłam zupełnie sama w obskurnym pokoju w suterenie starego szpitala. Wyłam jak dzikie zwierzę. „Boże, gdzie jesteś, dlaczego mnie opuściłeś?” Powtarzałam tysiące razy, że nie chcę tego krzyża.
Tym, co przeżyłam tamtej nocy, podzieliłam się tylko z mężem, gdy przyjechał. Zobaczyłam jego zmieniającą się twarz Nie chcieliśmy psuć radości rodzinie. Tomek, obie babcie i dziadek czekali na wymarzoną dziewczynkę! Przez trzy miesiące ukrywaliśmy bolesną tajemnicę, a potem już było widać Łucyjka nie podnosiła główki, nie gaworzyła, nie wyciągała rączek i była ciągle niespokojna. Przepadły moje marzenia o sześciorgu dzieciach. Potwierdzono, że to ciężka choroba genetyczna: głęboki niedorozwój mózgu. Usłyszeliśmy też stanowcze słowa lekarza: „Nigdy więcej dzieci!”.
Franek robił wszystko, by mi pomóc. Powoli oswajałam się Myślałam: skoro nie możemy mieć już dzieci, moglibyśmy je adoptować. Ale mój mąż nie był na to gotowy. Zaakceptował i kochał naszą rodzinę taką, jaka była. Mówił o córeczce, że jest największą miłością jego życia. Poświęcał jej każdą chwilę, a ona wyczuwała jego obecność i głos. To była dla nas największa radość i zapłata – kiedy bezwładne dziecko było szczęśliwe i okazywało choć namiastkę zadowolenia.
Moje przemyślenia o adopcji nie trwały długo, problem rozwiązał się sam. Spodziewałam się kolejnego dziecka! Były dni, gdy miałam nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Pojawiły się jednak złe przeczucia. Czasem odwiedzał nas ks. Antoni, nasz proboszcz i przyjaciel. Powtarzał, że Pan Bóg wie, co robi, i nie da nam ciężaru ponad siły. „Modlę się za was” – zapewniał.
W lipcu 1986 r. urodził się Dominik – trzecie chore dziecko. Doświadczyłam kolejnego bólu, rozdarcia, trzeciego upadku. Nie sądziłam, że człowiek może aż tyle znieść. Wkrótce Dominik zachorował na zapalenie płuc i jego życie było zagrożone. Znowu zamieszkałam w tym samym obskurnym pokoju w suterenie szpitala, gdzie mogłam dać upust swoim emocjom. Niedaleko szpitala odkryłam mały kościółek. Codziennie klękałam blisko tabernakulum i wołałam zrozpaczona: „Boże, ulituj się nad nami, nie odejdę, aż mnie wysłuchasz”. Im żarliwiej się modliłam i błagałam o litość, tym bardziej wchodziłam w pustkę, ciemność i samotność. W mojej wyobraźni widziałam ogromną, wysoką bramę oddzielającą mnie od Boga. On nie mógł mnie usłyszeć ani zobaczyć. Ogromne, zamknięte drzwi sięgały nieba. Waliłam w tę bramę. Ale cud się nie zdarzył.
Po powrocie do domu nie miałam czasu na rozpacz i myślenie o sobie. Pracy było ponad siły. W naszej sypialni były dwa łóżka. W dzień Łucyjka i Dominik leżeli na jednym łóżku, a na noc braliśmy ich do siebie – Franek Łucję, a ja mojego „cherubinka” (tak nazywała Dominika moja mama, bo miał złote loczki, niebieskie oczy i długie rzęsy). Każde z nas miało „swoje” dziecko, a Tomek był nasz; pomagał i usługiwał. Gdy Franek wracał z pracy, zaraz brał jedno z dzieci, a drugą ręką jadł obiad, potem odpoczywał w wielkim fotelu, trzymając dzieci na kolanach i w takiej pozycji często zasypiał, a maluchy z nim. To był piękny widok. Wieczorami siadaliśmy i przytulaliśmy dzieci. Miałam czas na Różaniec – małe paluszki Dominika służyły jako paciorki.
Nasz ks. Antoni ochrzcił Dominika. Była tylko najbliższa rodzina i chrzestni. Przez całą ceremonię Dominik zanosił się od płaczu, nie mogliśmy go uspokoić. Proboszcz długo modlił się w skupieniu – jakby nic nie słyszał. Po latach opowiedział nam, jak bardzo przeżył ten chrzest i ten płacz.
Bóg milczał. Ciągle myślałam: „On nie wie o nas, nie może nas zobaczyć”. To niepogodzenie się z rzeczywistością jeszcze bardziej pogłębiało cierpienie. Czułam też żal do Maryi, do tej „mojej”, Fatimskiej; u Niej wymodliłam dobrego męża. Myślałam, że czuwa nad nami. Jednocześnie coraz bardziej rozumiałam, że w duszy każdego dziecka widać oblicze Boga. Dzieci chore, upośledzone, są jak baranek; dają opiekunom całkowitą możliwość decydowania o sobie. Chore dzieci kocha się specjalną miarą miłości. Są jedyne w swoim rodzaju – całkowicie uzależnione od nas.
Przez dziewięć lat mieliśmy dwoje leżących dzieci. Ich rozwój umysłowy pozostał na poziomie dwumiesięcznych niemowlaków, tylko ciało trochę urosło. Karmienie wymagało wielkiej wprawy, dzieci często się krztusiły i łapały infekcje. Wciąż walczyliśmy o ich życie.
W lutym 1991 r. nagle umarła moja mama. Po jej śmierci wszystko było jeszcze trudniejsze. Rok później przyjaciółka zaproponowała mi wyjazd na rekolekcje do jezuitów. Na tych rekolekcjach zamknęłam trudny etap mojego życia. W ciszy, przed Najświętszym Sakramentem, postanowiłam poddać się woli Bożej, obiecałam, że nie będę już narzekać, użalać się nad sobą, nie będę pytać dlaczego, przyjmę wszystko, co jest mi przeznaczone. Do domu wróciłam przemieniona, szczęśliwa, pogodzona z wolą Boga, gotowa na wyzwania.
I Jezus wziął mnie za słowo – próba przyszła szybko. Wkrótce odkryłam, że jestem w stanie błogosławionym Znowu płakaliśmy jak małe dzieci, które zrobiły coś złego. Bardzo cierpiałam, ale w głębi serca było coś, co mnie uspokajało: „Przecież zaufałaś, oddałaś wszystko Bogu, czego masz się bać?”.
Gdy poszłam do lekarza (z czym zwlekałam, bo bałam się jego reakcji), usłyszałam, że jestem za gruba. Kiedy na USG usłyszałam słowa „ciąża bliźniacza”, wpadłam w histeryczny śmiech. „Franuś, będziemy mieć bliźniaki” – powiedziałam po powrocie do domu. Po pierwszym szoku ta wiadomość wyzwoliła w nas radość, paradoksalnie przestaliśmy się zamartwiać! Powierzyłam wszystko Najwyższemu.
2 grudnia 1992 r. pojechałam na cesarskie cięcie. Miałam wtedy piękny sen; chciałam, by trwał wiecznie. Widziałam w nim chłopczyka i dziewczynkę. Potem usłyszałam: „Niech pani nie śpi, ma pani śliczną parkę”. Mój sen był prawdziwy! Kiedy zobaczyłam dzieci, byłam pewna, że są zdrowe. Moja Pani Fatimska! Ja miałam do Niej żal, a Ona się nie obraziła! Wracałam do domu z dwojgiem zdrowych dzieci! Pracy było jak przy czworaczkach, ale teraz wszystko wydawało się lekkie, nawet Łucja i Dominik byli spokojniejsi i mniej chorowali. Na święta Bożego Narodzenia mieliśmy najpiękniejszy prezent, o jakim nie marzyłam. Siedzieliśmy przy choince: Franek z dwojgiem starszych dzieci, a ja z bliźniakami. Tomek, szczęśliwy, biegał i robił nam zdjęcia.
Ks. Antoni cieszył się naszym szczęściem. Ochrzcił dzieci i prosił, byśmy je dobrze wychowali. Zmarł w październiku 1993 r. Straciliśmy najlepszego ojca i przyjaciela, który gotów był wziąć na siebie nasze cierpienia.
Dwa lata później odszedł nasz ukochany Dominik. Umierał na moich rękach. Po jego śmierci najważniejsza w naszej rodzinie była Łucyjka, ulubienica Franka. Dożyła 23 lat. Rok przed jej śmiercią dowiedziałam się, że mam złośliwego raka, że moje życie jest zagrożone i czeka mnie długie leczenie. Trudno było przyjąć taką diagnozę, pogodzić się z nią. Boże, kto zajmie się dziećmi, moją chorą córeczką? Jeszcze raz zrozumiałam, że myśli Pana nie są naszymi myślami. W czasie choroby doświadczyłam bardzo wiele ludzkiej dobroci. Minęło już 10 lat. Jestem zdrowa i dziękuję Bogu za każdy nowy dzień.
Cierpienie się wyjaśni
Pytania? Było ich mnóstwo. Na początku dramatyczne, z upływem lat – wyciszone. Zawsze jednak zadawane wprost i domagające się odpowiedzi. A ta objawiała się wolno. Czy dziś jest jasna, gdy ból wciąż pamiętany, ale już utulony? To tajemnica tych rodziców.
Było coś nieziemskiego w swoistej radości, którą promieniowała Bogusia. W spokoju obojga. Jakby mówili: „Chociaż to takie bardzo trudne, czynimy, co do nas należy”.
Kiedyś to, co zakryte, stanie się jawne. Cierpienie wyjaśni się. Jak to Jezusowe.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |