Budowa wymagała wysiłku i wyrzeczeń. Kilka chwil i stracili niemal cały dorobek życia. Ale... zyskali więcej.
Drewniany taras w domu Skruszeńców nadal potrzebuje remontu, a stolarz przywraca jego dawną świetność. Zdąży może na Wielkanoc. Wtedy dom będzie jak nowy. A nawet dużo, dużo piękniejszy. Bo zbudowany modlitwą i pomocą, i życzliwością. I prawdziwym zaufaniem, zahartowanym doświadczeniem ognia i niemocy, tej bezsilności, która zmienia spojrzenie na ludzi i świat.
15 minut
To był zwyczajny dzień jak co dzień. Poniedziałek i poranna logistyka rodzinna. Starsza Anielka do szkoły, tata Mariusz do pracy, młodsza Hania z mamą Iwoną do dentysty. I nagle telefon od sąsiadki: „Iwonka, dom ci się pali!”. Jak grom. – W pierwszej chwili nie zrozumiałam, nie uwierzyłam – opowiada Iwona, a Mariusz potakuje.
– Sprowadziliśmy się do Otwocka z Warszawy. Wcześniej kupiliśmy działkę i krok po kroku zajmowaliśmy się budową – opowiadają. – W tym czasie było dużo problemów, masa spraw, wyrzeczenia – bo trzeba budować dom, bo tu będzie nasze miejsce na ziemi – dodaje Iwona. – I nagle się dowiaduję, że w niemal kilka chwil z naszego miejsca i naszych marzeń niewiele zostaje. Straszny cios...
Tego dnia wiał silny wiatr, więc ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko. 30 listopada 2015 r. Skruszeńcowie zapamiętają do końca życia. Iwona zostawiła dziecko pod opieką dentystki i natychmiast wróciła do domu. Przybyła na miejsce równocześnie ze strażakami. – To dziwne uczucie tak stać, całkowicie bezradnie i patrzeć, jak płonie dom – nasz mały kochany kawałek świata – wspomina Iwona. – Przed oczami przeleciały mi lata naszej ciężkiej pracy, ogromny trud budowy, wakacje, na które nie wyjeżdżaliśmy, bo przecież trzeba budować... Ogromny żal ściskał mi serce. Dlaczego nas to spotkało? – Mama i tak zachowała zimną krew. Ale łatwo nie było – dodaje Hania.
– Wracałam ze szkoły, gdy zadzwoniła. Nie powiedziała dokładnie, co się stało, tylko uspokoiła i mówiła, że musimy porozmawiać. Spanikowałam trochę, miałam w głowie najgorsze scenariusze – dopowiada starsza Aniela, wówczas uczennica klasy pierwszej nazaretańskiego gimnazjum w Warszawie.
– Po prostu chciałam to dzieciom powiedzieć możliwie najłagodniej. Bałam się, że widok zrujnowanego domu zniszczy ich psychikę – mówi Iwona. – Bogu dziękować, nie zniszczył. To łaska.
Zwątpienie
Podczas rozmowy z przyjaciółmi zalana łzami Iwona jednak pytała: dlaczego Pan Bóg ich nie ochronił, przecież w domu była odprawiana Msza św., odbyło się też poświęcenie domu. I wiele, wiele razy wspólnie rodzina mówiła „Pod Twoją obronę”. I „...od powietrza, głodu, ognia i wojny...” – Skąd takie doświadczenie? Mieszało mi się wszystko. Jednym razem wracało, że Pan doświadcza tych, których kocha najbardziej. Innym razem, w zmęczeniu i smutku, mieszała się też Opatrzność Boża z atakami Złego. To była bardzo trudna walka duchowa...
Od swojej ukochanej przyszywanej babci usłyszała wtedy, że tym doświadczeniem, trudem i cierpieniem muszą teraz budować dom w niebie. Dom u Boga Ojca. Bo to tam jest prawdziwy dom... – Te słowa pracują nieustannie w moim sercu. Dojrzewam do nich. Pomogły nam też w czasie rozmów z dziewczynkami o tym, co się stało i jak będziemy żyć.
Chcąc dać dzieciom perspektywę przyszłości, pocieszali je, że będą mogły sobie od nowa urządzać swoje pokoje. Dziewczynki się cieszyły. Ale w końcu przyszła też myśl, żeby pójść głębiej i zapytać, czy chciałaby w przyszłości mieć najpiękniejszy pokój na świecie, taki, o jakim nawet nie marzyły? Oczywiście bardzo chciały. Więc matka wyjaśniła: to pokój, dom, w którym po zmartwychwstaniu będą mieszkać z Matką Boża i Panem Jezusem w najwspanialszym domu w niebie. Zapadła cisza...
W tych trudnych chwilach modliły się za rodzinę Skruszeńców setki, jeśli nie tysiące osób. Znajomi, rodzina, uczniowie ze szkół obu córek. Proboszcz z parafii, w której mieszkają, odprawił Mszę za rodzinę (zorganizował też pomoc materialną wśród parafian). I chyba w najtrudniejszych chwilach właśnie to wsparcie duchowe pozwoliło stanąć fizycznie na nogi.
Co masz najcenniejszego?
– W dniu ślubu oddaliśmy nasze małżeństwo i rodzinę w opiekę Matce Najświętszej, a we wrześniu – tuż przed pożarem – zawarliśmy tzw. Przymierze Miłości z Matką Bożą w sanktuarium Matki Bożej Trzykroć Przedziwnej. W akcie zawierzenia poruszyły nas słowa, że odtąd we wszystkich doświadczeniach naszego życia będziemy widzieli działanie Pana Boga. Tak ochoczo to wtedy mówiłam, jednak po pożarze, w niełatwych okolicznościach, trudniej było tym żyć – Iwona kiwa głową.
Spalił się dach, część pierwszego piętra, a dół, dzięki szybom antywłamaniowym, ocalał. Tuż po zagaszeniu ognia wokół był smród spalenizny i ponure myśli. Iwona stała przed pobojowiskiem dość bezradnie. I co teraz? – W końcu strażak ubrał mnie w ciężką odzież ochronną, nałożył kask i wprowadził do środka zadymionego domu. Profesjonalnie zapytał: „Co ma pani najcenniejszego? Co ratować? A ja stałam jak wryta i nie umiałam wydusić słowa. Co mam najcenniejszego? To pytanie do dziś często do mnie wraca.
Iwona ze zgliszcz zabrała laptop z projektami męża – inżyniera. Zauważyła też, że choć klatka chomika Hani niemal zupełnie się stopiła, to zwierzak... przeżył. Chyba na złość płomieniom i czadowi. – Nawet order strażaka od nas dostał – śmieje się Hania.
A potem zaczęło się. Sprzątanie, wynoszenie, akcja ratowania tego, co można jeszcze uratować. Skruszeńcowie sami nie daliby rady. Sąsiedzi przynosili jedzenie, herbatę, kawę, miski, mopy, środki czystości. I swoje ręce do pomocy. Przyjaciele dzwonili i nieproszeni oferowali wszechstronną pomoc. Jedni mówili o Skruszeńcach drugim, drudzy trzecim. I tak dalej, i tak dalej. Nieznani nawet ludzie oferowali swoją pomoc – czy fizyczną przy pracy, czy parę groszy na nowy początek... – W pewnym momencie musieliśmy konkretnie mówić, ile osób będzie potrzebnych do pracy, bo przychodziło za dużo chętnych i robił się bałagan – śmieje się Mariusz. – Trzeba było wprowadzić zarządzanie strategiczne, by praca szła sprawnie. – Wszystko było łaską. Każda osoba nią była. Każda praca rąk. Czuliśmy to bardzo mocno.
Znajome panie pakowały ocalałe rzeczy. I szykowały ocalałe ubrania do prania – szkoda było je wyrzucić, mimo okropnego zapachu. – Więc chyba pół Otwocka i okolic zna naszą garderobę, bo pralki znajomych i sąsiadów chodziły na okrągło – śmieje się Iwona.
A panowie przeprowadzkę organizowali. Z tą przeprowadzką zresztą był spory problem. Bo trudno z dnia na dzień znaleźć nawet tymczasowe lokum dla czteroosobowej rodziny. – Po pożarze szukaliśmy czegokolwiek, byleby tylko mieć dach nad głową. Dostawaliśmy od dobrych ludzi wiele propozycji, jednak każde lokum wymagało jakichś przeróbek lub zaiwestowania środków. Nie mieliśmy na to czasu, sił i pieniędzy. Mieszkaliśmy kątem u przyjaciół. Daliśmy sobie jednak trzy dni... – wspomina Iwona. Ostatniej nocy przyszedł SMS – ktoś znalazł lokal blisko ich spalonego domu. Mieszkanie znajdowało się na osiedlu położonym naprzeciwko sanktuarium Matki Bożej Szensztackiej – czyli tam, gdzie zawierali swoje przymierze z Maryją. W mieszkaniu na ścianie wisiał obrazek z wizerunkiem Matki Bożej Trzykroć Przedziwnej. – Już wiedzieliśmy, komu dziękować! Maryja zatroszczyła się i o dach nad głową, i o wodę w kranie, o pomalowane ściany, wyposażenie w kuchni. Ona wiedziała, że nie dalibyśmy rady, więc nie musieliśmy nic robić.
Likwidator z krzyżykiem
Jedną z najtrudniejszych chwil były dla Iwony spotkania z likwidatorem szkód. Musiała – mimo chłodu i deszczu – przeglądać spalone rzeczy, pieczołowicie liczyć koszule, spódnice, ręczniki i opisywać, w jakim stopniu zostały uszkodzone. Wymagało to dużej pokory... – Pan likwidator nie ułatwiał sprawy, choć wiem, że taka jest jego praca. W moim odczuciu zabrakło ludzkiego oblicza. Procedury i nadgorliwość wzięły górę. Przyszła wtedy Grażynka, nasza przyjaciółka, i zwróciła uwagę, że ten pan ma na piersi krzyż...
Rzeczywiście z naszywki i breloczka od suwaka jego bluzy „przypadkiem” układał się duży krzyż. Taki, jaki noszą misjonarze. Grażynka rzuciła tylko: „Iwonka, znasz mnie, natchniona to ja za bardzo nie jestem. Ale uwielbiaj Pana Jezusa w tym człowieku”. Więc Iwona uwielbiała. Starała się przynajmniej... – Okazji do niełatwej pracy nad sobą miałam dużo. To dopiero było szlifowanie pokory, przy tym wyciąganie ubrań z popiołu to pestka!
Ale były i momenty zaskakująco wzruszające. Choćby wtedy, gdy w pomoc Skruszeńcom włączyli się chłopcy ze szkoły specjalnej, przyprowadzeni przez przyjaciółkę rodziny, a ich wychowawczynię. – To byli chłopcy po sporych przejściach, z trudnych środowisk. Ci potężnie zbudowani przenosili nam ocalałe rzeczy do sąsiadów. Nawet pomyślałam, że może nie powinno się ich tak „wykorzystywać”? Większość przecież nie miała łatwego dzieciństwa. Na co usłyszałam: „Daj im okazję, żeby w swoim życiu mogli zrobić też coś dobrego. Jak inaczej dostać się do nieba?” – śmieje się Iwona. Śmieje się zupełnie tak jak wtedy, chyba pierwszy raz od pożaru, gdy jeden z chłopców pocieszył smętnie: „No, fajną miała Pani chatę, szkoda że się zjarała, nie”?
Dom już jest odbudowany. – Jest cudownie odbudowany doświadczeniem Bożej opatrzności i dobroci ludzi. W sercach pozostał nam głęboki ślad poczucia miłości i wszechmocy Bożej. Wszystko jest po coś – mówią Skruszeńcowie. I czasem tylko w oczach matki lśnią łzy. Choćby wtedy, kiedy wspomina rozmowę z młodszą z córek. Dzień po pożarze Hania zapytała: „Mamusiu, czy my jesteśmy teraz bezdomni?”. Matka przytuliła ją mocno i powiedziała: „Widzisz, Hanusiu, nasz dom jest zawsze tam, gdzie my jesteśmy. Gdzie jestem ja, tatuś, Anielka i chomik. Dom to coś więcej niż mury, dom to coś, czego żaden ogień nie spali. Dom to my”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |