Historia niemożliwa? Oto przez ile prób – ale do zwycięstwa – można dojść, gdy się wierzy...
Małgorzata i Michał Nierodowie są małżeństwem od sześciu lat. Chcieli mieć dziecko, ale ta radość nie została im dana od razu. Przez nawiedzenie obrazu Matki Bożej Częstochowskiej przyszło pewne głębsze zrozumienie problemu i łaska upragnionego dziecka.
Poza in vitro jest nadzieja
– Zaczynaliśmy starania o dziecko w sposób naturalny. Ja miewałam problemy hormonalne. Przechodziła mi przez głowę myśl, że coś ze mną jest nie tak. Jeździliśmy po wielu lekarzach, żaden jednak nie potrafił postawić konkretnej diagnozy. Po licznych badaniach okazało się, że moim problemem jest PCOS (zespół policystycznych jajników), choć wcale nie miałam żadnych widocznych przesłanek i objawów, które by na to wskazywały. Byłam wtedy zrezygnowana i załamana – opowiada Małgorzata.
ałżeństwo ciągle słyszało od lekarzy, że nie ma szans na dziecko, a jedynym rozwiązaniem pozostaje dla nich in vitro. W pewnym momencie koleżanka zaproponowała jej, aby udała się do naprotechnologa. Mimo sporych wątpliwości małżonkowie umówili się na wizytę w Białymstoku.
– Zaczęliśmy naukę modelu Creightona i obserwację śluzu, co nie było łatwe. Trzeba było nauczyć się tego wszystkiego i wiedzieć, jaką naklejkę wkleić do diagramu. To bardzo szybko weszło mi w nawyk. Już po miesiącu obserwacji i na podstawie wnikliwych zapisków lekarz ustalił leczenie – wspomina. Dzięki temu w pierwszym miesiącu starań Małgorzata zaszła w ciążę. W domu zapanowała euforia. Szczęście jednak nie trwało długo. W 25. tygodniu okazało się, że dziecko rozwijało się poniżej normy.
– Zdecydowaliśmy się nie robić dodatkowych badań prenatalnych ani testu PPA, bo i tak pragnęliśmy tego dziecka, bez względu na to, jakie się ono urodzi – mówią małżonkowie. Próbowali oddalić od siebie wszystkie czarne myśli. Zaczęli powoli urządzać pokój dziecka.
– Cieszyliśmy się chwilą. Postanowiłam odmawiać Nowennę Pompejańską w intencji naszego dziecka. Pierwszą odmawiałam, aby doszło do cudu poczęcia, w kolejnej była to intencja, aby wszystko dobrze się poukładało i szczęśliwie rozwiązało. Bałam się, że wydarzy się coś, co zaburzy nasze szczęście – opowiada Małgorzata.
I niestety, pojawiły się niepokojące objawy. Małgosia trafiła na oddział patologii ciąży. Okazało się, że doszło do wewnątrzmacicznego zatrzymania wzrostu dziecka. – Lekarze mówili, abym oswajała się z myślą, że nawet jeśli je urodzę, to i tak zaraz będę musiała je pochować. Nie dawano mi nadziei – stwierdza Małgorzata. – Szukaliśmy pomocy wśród innych lekarzy, jednak żaden nie chciał podjąć się prowadzenia tej ciąży. Małgosia była dla nich najtrudniejszym przypadkiem – dodaje mąż Michał.
Nadzieję dawał jej jedynie lekarz Jarosław Kaczyński z bielańskiego szpitala. – Wcześnie słyszałam ciągle: „Albo ratujemy dziecko, albo panią”. Tylko doktor Kaczyński dodawał mi otuchy i nadziei. Nieustannie powtarzał mi: „Walczymy, czekamy i nie poddajemy się. Każdy dzień się liczy” – wspomina tamte dni Małgosia.
Skąd przychodzi pomoc?
Gdy była w szpitalu i stan ciąży nie był zadowalający, w ich rodzinnym Pułtusku odbywało się nawiedzenie obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. – Przez cały ten czas modliłam się do Matki Bożej i św. Joanny Beretty Molli – wspomina Małgorzata. Michał zamówił w tym czasie Mszę w ich intencji. – Chciałem oddać ją i dziecko pod opiekę Maryi. Nic więcej się dla mnie nie liczyło, tylko to, aby obydwie były zdrowe – dodaje Michał.
Jak wspomina jego żona, sama miała trudne chwile. Nie potrafiła nawet wziąć różańca do ręki. Czuła złość na Pana Boga, że kiedy ofiarował im taki wyczekiwany prezent, teraz chce im go odebrać. – Gdy po kolejnym badaniu okazało się, że nasze dziecko może nie słyszeć, uświadomiłem sobie, że ratunkiem jest tylko modlitwa. Upadłem wtedy na kolana, ścisnąłem w ręku różaniec i zacząłem prosić Maryję. Powtarzałem, że zbyt dużo już przeszliśmy, aby teraz to wszystko upadło. Jednak wciąż trwałem przy nadziei, że Ona to wszystko wyprostuje. Prosiłem Ją o wszystko. Nie chciałem zwątpić – opowiada Michał. Szczęśliwie okazało się, że badanie przesiewowe wyszło pozytywnie.
Ogromnym wsparciem dla Małgosi był nie tylko mąż, ale też s. Iwona Chojnacka, służka pracująca w pułtuskim przedszkolu Świętej Rodziny. – Mówiłam siostrze, że wierzę, ale nie umiem się modlić. A ona wciąż mnie wspierała i mówiła, że to, przez co przechodzę, ten krzyż, już jest moją modlitwą – opowiada Małgosia. Ale to nie był koniec doświadczeń: okazało się, że nienarodzonej Oli zanikało tętno. Postanowiono wykonać cesarskie cięcie.
25 czerwca 2015 r. Ola przyszła na świat. Była wcześniakiem, tak bardzo oczekiwanym i tyle razy uratowanym jeszcze przed narodzeniem. – Nie mogłam przytulić mojego dziecka jak inne matki. Widziałam ją tylko przez sekundę. Potem zabrano ją do inkubatora – mówi Małgosia. Dziewczynka dostała 7 punktów w skali Apgar, ważyła zaledwie 850 gramów. Ale rodzice do inkubatora Oli włożyli też szkaplerz, oddając swoje dziecko w ręce Maryi. Na drugi dzień Ola została ochrzczona. – Wiedzieliśmy, że może być różnie. Każdy scenariusz braliśmy pod uwagę. Za każdym razem, kiedy był zmieniany inkubator, Matka Boża w znaku szkaplerza wędrowała z naszą Olą. Ona jej nigdy nie opuszczała – mówią małżonkowie.
Boża ręka nad nią czuwa
Nie było łatwo. Małgosia nie mogła karmić Oli, ponadto dotknęła ją depresja poporodowa. – Był wtedy śmiech i łzy, na przemian z histerią. Pragnęłam jedynie nakarmić własne dziecko – wspomina tamten czas Małgosia. Lekarze robili wszystko, aby z każdym dniem Ola otrzymywała 1 mililitr mleka od matki. Stopniowo zwiększano dawkę do sześciu razy na dobę. Jak zwierzają się dziś rodzice Oli, tamten ciąg wydarzeń był dla nich sygnałem, że tylko z Bogiem mogą pokonać wszystkie przeciwności. – Tylko wiara dawała mi siły. Choć było tak trudno, to jednak modlitwa stawała się głębsza i przejrzysta, bo prosiliśmy tylko o jedno: aby córka przeżyła i była zdrowa – mówi wzruszona Małgosia. W
ydawało się, że skoro szczęście już jest, to nic nie może go przerwać. Jednak gdy skończył się jeden maraton, rozpoczął się kolejny. – Kiedy Ola leżała w inkubatorze, okazało się, że na oddziale noworodków panuje sepsa. Dzieci po kolei dostawały zapalenia płuc i infekcji. Za każdym razem, gdy na jednej sali pojawiała się bakteria, Olę przenoszono do innego pomieszczenia, gdzie było czysto i sterylnie. Wiedzieliśmy, że ta Boża ręka nad nią czuwa. Każde kolejne badania były dla nas niewiadomą i czasem natarczywej modlitwy różańcowej z prośbą: „Matko, miej ją w opiece” – mówią małżonkowie. Wszystko było wielkim oczekiwaniem i niepewnością. Trudno było im przekraczać próg oddziału neonatologii.
– Człowiek nawet nie czuł, że to jest jego dziecko. Mogłem jedynie patrzeć na nią przez szybę. Jednak za każdym razem, gdy wchodziliśmy na oddział, wciąż powtarzaliśmy: „Panie Jezu, chodź tam z nami... I spraw, aby było dobrze”. Tam człowiek nabierał pokory, a zarazem przeświadczenia, że ma walczyć o swoje dziecko – dodaje Michał. Potem zawsze, gdy szli do szpitala, dostawali wiadomość, że z dzieckiem jest coraz lepiej. To wszystko jednak było chwilowe. Niespełna dwa tygodnie później koszmar znów wrócił. Okazało się, że Oli spadł poziom czerwonych krwinek i natychmiast potrzebna jest transfuzja. Czterokrotnie miała przetaczaną krew. Znowu pojawiało się zwątpienie i brak nadziei. Jednak rodzice wciąż trwali na modlitwie i zawierzeniu Maryi.
– Czego się nauczyli? – Była to dla nas wielka lekcja pokory. Pan Bóg nam pokazał, że nie jest ważna cała otoczka materialna. Ten bieg wydarzeń nauczył nas wytrwałości i głębszego zawierzenia. Warto wierzyć do końca – zwraca uwagę Michał. Co chcieliby powiedzieć innym tak doświadczeni rodzice? – Że nieustanna modlitwa i naprotechnologia doprowadziły nas do tego szczęścia, które dzisiaj z nami jest – wyznają.
– Ola dziś jest zdrowa. Wiara w Bożą moc zwyciężyła. Nigdy nie warto słuchać tego, co mówią ludzie. Trzeba być razem i wspierać się. Nawet jeśli jedna osoba wątpi, to niech ta druga mocniej wierzy i nie traci nadziei – dodają małżonkowie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |