– Każdy z nas idzie z bagażem nie tylko na plecach, ale i tym w głowie – mówi Paweł.
Wszyscy pochodzimy z Olsztyna, ale kochamy góry. Może właśnie dlatego, że nie mamy ich na miejscu – do tego, co jest daleko, bardziej ciągnie – uważa Paweł Zapadka, który razem z kolegami strażakami Michałem Paszkowskim i Łukaszem Protem wrócił z Kaukazu, gdzie zdobyli najwyższy szczyt – Elbrus (5642 m n.p.m.). Rok wcześniej osiągnęli szczyt Kazbek (5033 m).
Jak zostawić rzeczy potrzebne?
Paweł Zapadka góry poznał dzięki salezjanom. – Chodziłem do oratorium, a każdego roku w wakacje organizowany był wyjazd, najczęściej w Tatry; cały rok z kolegami czekaliśmy właśnie na ten wyjazd. Od tego się zaczęło, a że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to po zwykłym chodzeniu pojawiały się kolejne wyzwania – wspinanie zimą, jakieś nowe szlaki, żeby zobaczyć, co jest za ścieżką, bo coś tam przecież jest... – opowiada Paweł Zapadka. – Michał i Łukasz wspomnieli mi dwa lata temu, że wybierają się na Kazbek. Powiedziałem im wtedy, że jeśli mnie nie wezmą, to i tak za nimi pojadę – mówi ze śmiechem strażak z Olsztyna.
Kazbek zdobyli zimą 2017 r., a po powrocie rozpoczęli przygotowania do zdobycia najwyższego szczytu Kaukazu, czyli góry Elbrus. – Doposażenie sprzętu, poprawa kondycji, techniki... Pakowanie plecaka przed wyjazdem przebiega w trzech etapach: rzeczy dzieli się na potrzebne, niezbędne i absolutnie konieczne do przeżycia. Te potrzebne się zostawia, z niezbędnych zostawia część i razem z koniecznymi do przeżycia pakuje do plecaka. Potem się wszystko wyjmuje i znowu dzieli na trzy. I tak trzy razy – dopiero wtedy wychodzi plecak, który zabieramy ze sobą, a który i tak waży ponad 30 kg – tłumaczy P. Zapadka.
Olsztyńscy strażacy wylecieli do Gruzji 15 lutego, stamtąd przedostali się do Rosji, najpierw do Terskol i Aza, skąd ruszyli do bazy na wysokości 3800 m. – Przez 2, 3 dni łapaliśmy aklimatyzację. Już pierwszego dnia ruszyliśmy z bazy, żeby wspiąć się chociaż kilkaset metrów – aklimatyzacja przebiega bowiem tak, że wchodzi się wyżej, a potem schodzi i śpi niżej. Po dwóch dniach przenieśliśmy obóz na 4200 m. Tam wykopaliśmy jamę, a namiot złożyliśmy jeszcze wyżej, w tzw. depozycie, czyli schowanym pod kamieniami – opowiada Paweł. Niestety, na trzy dni zepsuła się pogoda – bardzo mocny wiatr, marna widoczność, śnieg padający w poziomie, temperatura odczuwalna około minus 40 stopni.
Po trzech dniach „kiblowania” w jamie zdecydowali się przeprowadzić atak szczytowy. Ruszyli 22 lutego o 2.00 w nocy. Okazało się, że idą dość szybko – już o 4 nad ranem osiągnęli wysokość 4700 m. – Do wschodu słońca mieliśmy jeszcze ponad 2 godziny, a przed nami najtrudniejszy etap: lodowe pola, gdzie mogą występować szczeliny... nic nie widać, bo jeszcze ciemno, bardzo mocny wiatr, nic nie słychać, zbyt duże ryzyko, musieliśmy zawrócić – opowiada podróżnik. Na filmie z nieudanego ataku szczytowego nagrywanym na lodowcu mówi: „Mamy dla kogo żyć, góra nie ucieknie – jeszcze tu wrócimy”.
Ważne jest wszystko
– Kiedy zawrócili z tego ataku szczytowego, poczułam ulgę, że wracają do domu. Pogratulowałam rozwagi, byłam przekonana, że nie będą dalej próbować – mówi Magda Zapadka.
– Ja też byłem przekonany, że to już koniec, podobnie chłopcy. Ale tak się zastanawiałem: „Co poszło nie tak?”, nie odzywałem się do nikogo, sprawdzałem pogodę, zastanawiałem się, czy dalej się męczyć... wstałem rano, popatrzyłem przez okienko, zobaczyłem szczyt i powiedziałem chłopakom, że spróbujemy jeszcze raz, za dwa dni ma być lepsza pogoda – opowiada Paweł. Spędzili dzień i noc na regeneracji w bazie na 3800 m i ponowili atak 24 lutego, ale nie jak poprzednio o 2.00 w nocy, a o 4.00.
– Rosjanie byli bardzo zdziwieni, że wychodzimy tak późno. Tymczasem w zimie, przy tak niskich temperaturach zasadne jest wyjście jak najpóźniej, by jak najkrócej iść po ciemku (kiedy jest najbardziej zimno). Konieczny jest jednak szybki zespół, a my właśnie taki mieliśmy. Okazało się, że nasza taktyka okazała się słuszna, w ciągu 10 godzin wspinaczki udało się zdobyć Elbrus. Wysokość jednak już dała znać o sobie, Łukasz wszedł na szczyt w zasadzie na kolanach, więc zrobiliśmy szybkie zdjęcie, krótki filmik, poklepaliśmy się po plecach i ruszyliśmy na dół – opowiada Paweł.
Mówi, że w górach ważne jest wszystko – aklimatyzacja, kondycja, stan zdrowia, wiedza, z której strony i z jaką siłą wieje wiatr, odpowiedni sprzęt... – Jest mnóstwo elementów, które muszą się połączyć, żeby wszystko było dobrze. Wystarczy, że jeden taki element się zawali, to potem już leci cała lawina: jeśli urwie się lub zgubi sznurek od rękawiczek, to odmraża się dłoń, a to znaczy, że nie da rady trzymać czekana lub liny, czyli kiedy się pośliźniesz, to polecisz, a jeśli jesteś związany liną, to pociągniesz za sobą innych. W górach wszystko ma znaczenie – zaznacza podróżnik.
Nie poszliśmy ginąć
Wyprawa olsztyńskich strażaków zbiegła się w czasie z polską wyprawą na K2 oraz akcją na Nanga Parbat, z której nie powrócił Tomasz Mackiewicz.
– Po dramacie Tomka zadzwoniła do mnie moja mama i powiedziała: „I co teraz? Dalej chcecie jechać? Przecież masz żonę, dzieci...”. Tak, to jest bagaż, który każdy z nas niesie oprócz tego na plecach. Ludzie pytali, po co się pchamy w te góry, skoro tam można zginąć. Ale nikt nie jeździ w góry, żeby ginąć, tak samo jak nikt nie wsiada do samochodu po to, żeby mieć wypadek. A te się zdarzają, wszystkiego nie można przewidzieć – szkolimy się, mamy coraz lepszy sprzęt, GPS, prognozujemy pogodę, ale zawsze może się zdarzyć coś, czego nie można przewidzieć. Zabłąkany kamień, który leci z góry i nie uderza w głowę, ale odbije się od innego kamienia i trafi pod kask – mieliśmy znajomych, którzy tak stracili życie, na prostym technicznie szlaku, w słoneczny dzień – mówi Paweł.
Dodaje, że każdy jedzie w góry po coś innego. – Tworzymy jeden zespół, ale każdy ma też swój cel: jeden chce udowodnić coś sobie, drugie chce udowodnić coś innymi, a jeszcze ktoś chce zobaczyć, jak wygląda świat z góry. Tomek Mackiewicz mawiał, że tam, w górze, czuje się bliżej Boga. Góry uczą pokory, cierpliwości i zapewniają wiele przeżyć, często skrajnych – bo z jednej strony jest radość, euforia, że wreszcie udało się zdobyć szczyt, ale z drugiej widzę na przykład, że kolega ledwo wchodzi, nie ma siły. Euforia przeradza się w chłodną kalkulację, działanie, ocenę możliwości, pogody, gonitwę na dół, żeby zdążyć do bazy, póki świeci słońce. W górach człowiek docenia proste rzeczy – siedzę w jamie, jest ciepło, czuję wszystkie palce, jest pięknie – mówi z uśmiechem Paweł.
– Wiem, że Bóg nad nami czuwał. Podczas rekonesansu za każdym razem wiało nam w twarz lub z boku. Podczas udanego ataku na szczyt zaczęło nam wiać w plecy – super, bo pcha do góry. Z kolei gdy schodziliśmy, też nam wiało w plecy. Pewnie jakby nam wiało w twarz, musielibyśmy znowu zawrócić, bo zabrakłoby sił.
Inny przykład – organizator bazy, Denis, podczas rozmowy dał nam ogrzewacze chemiczne. Inni Rosjanie to zobaczyli i też nam takie dali. Przyjęliśmy z grzeczności, byliśmy przekonani, że nie będą nam potrzebne. Okazało się, że bez nich nie tylko nie zdobylibyśmy szczytu, ale jeszcze odmrozili sobie palce – na wysokości 5000 m musieliśmy się zatrzymać, wymienić baterie w GPS, a nie dało się tego zrobić w rękawiczkach. Zdjąłem rękawice, szybko wymieniłem baterie, ale okazało się, że już nie mogę założyć rękawic z powrotem – jak dziecko nie mogę trafić palcami. Chłopaki też już zaczynali mieć odmrożenia, te ogrzewacze nas uratowały, inaczej musielibyśmy zawrócić. Spotykaliśmy na swojej drodze ludzi, którzy po prostu mieli tam być, bez nich by nam się nie udało – mówi Paweł Zapadka.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |