O małżeństwie, pracy dziennikarza w Watykanie i najlepszej włoskiej oliwie opowiadają Urszula i Witold Rzepczakowie.
Dziś watykaniści przestali być dziennikarską elitą. O Watykanie, o papieżu może pisać każdy dziennikarz. A i tematyka się zawęziła – dziennikarze nie informują o sprawach trudnych, ale o tych, na które jest zapotrzebowanie społeczne. O małżeństwie, pracy dziennikarza w Watykanie i najlepszej włoskiej oliwie opowiadają Urszula i Witold Rzepczakowie.
Beata Zajączkowska: Iranistka i historyk, którzy swą pasję podróżowania przekuli w sposób na życie… mogę tak was przedstawić?
Urszula Rzepczak: O tak! Poznaliśmy się właśnie w podróży - choć biorąc pod uwagę dzisiejsze możliwości przemieszczania się i miejsc, do których z taką łatwością ludzie docierają - niedalekiej podróży. Oboje jesteśmy z Warszawy. Mieszkaliśmy kilka ulic od siebie, a poznaliśmy się w Szczawnicy.
Witold Rzepczak: To był Nowy Targ. W Szczawnicy nasza znajomość się rozwinęła.
W.R.: To był czerwiec 1981 roku. Moja mama była w Szczawnicy w sanatorium, a ja do niej dojechałam, a to wtedy nie było takie łatwe. Pociąg dojeżdżał do Nowego Targu, a dalej trzeba było „zapolować” na miejsce w PKS-ie. A, że wszystkie autobusy były przepełnione, zostawała taksówka. „To ponad 30 km – będzie kosztować majątek” – pomyślałam i w tym samym momencie zobaczyłam dwóch sensownie wyglądających chłopaków w moim wieku, którym też nie udało się wsiąść do zatłoczonego autobusu.
W.R.: To byłem ja z kolegą. Patrzę: podchodzi do nas jakaś dziewczyna w hipisowskim swetrze….
U.R.: Dla niego wszystko co było swetrem było hipisowskie. Tymczasem Witek pojechał w góry w koszuli i w krawacie. Bardzo adekwatnie do okoliczności! (śmiech)
W.R.: Ostatecznie dojechaliśmy szczęśliwie na miejsce, a potem jako rówieśnicy, mający te same tematy do rozmów, spotykaliśmy się często podczas tych wakacji.
U.R.: My z koleżanką mieszkałyśmy u góralki, a Witek z kolegą – nad samym strumieniem, w namiocie. Co, przyznaję, było wielką frajdą. I tak się zaczęła nasza znajomość. Mieliśmy wtedy po kilkanaście lat: ja niespełna 17, Witek 18. Był dla mnie chodzącą mądrością. Imponował mi swoją ogromną wiedzą historyczną, zainteresowaniami filmem i liceum konserwacji zabytków, do którego chodził.
W.R.: Ula była w jednym z najlepszych wtedy liceów w Warszawie: dwujęzycznym, z wykładowym angielskim. To była wtedy wielka rzadkość.
U.R.: Marzyłam o studiach w Stanach, a za mąż wymyśliłam sobie wyjść za gitarzystę zespołu rockowego (wszystkie koncerty w Warszawie były moje). Z koleżanką uprosiłyśmy organizatorów takich koncertów z państwowej agencji Pagart, by po każdym móc na scenie wręczać kwiaty zespołom. Poznałyśmy wtedy i Ericka Claptona i Johna Mayalla i zespół Kraftwerk…. Szalone czasy! Aż do momentu, kiedy poznałam Witka. Jak się dobrze ludzie dobiorą, to różne pasje stanowią nie przeszkodę, a treść. Pasja do podróżowania rosła w nas z wiekiem i możliwościami. A wtedy wszystko było problemem: paszport trzeba było wychodzić, dostać i… oddać po powrocie, dolary były problemem, bilety na pociąg, bo samolot pozostawał w sferze marzeń. Ale my razem podbijaliśmy świat. Razem było bezpiecznie. Oboje studiowaliśmy na jednej uczelni: ja na Wydziale Neofilologii, kierunku iranistyki (to język perski i kultura Iranu i Afganistanu - przepiękna, przebogata i bardzo blisko Polakom), a Witek – historię. Wtedy, w latach 80-tych, to była ostoja wolności, ten Wydział Historyczny UW. A to dla nas nie było bez znaczenia: Witek „robił” maturę w stanie wojennym, ja rok później. Wszystko inne robiliśmy razem - studiowaliśmy w dwóch sąsiednich budynkach.
W.R.: To wtedy przypadkiem na ulicy poznaliśmy dwóch Włochów: jeden z północ, z Mediolanu drugi z południa, z Reggio Calabrii. Reprezentowali dwa charaktery i dwa różne światy. Pytali o Teatr Wielki. Wskazaliśmy drogę, ale potem utrzymywaliśmy z nimi kontakt. I tak zaczęła się nasza wspólna przygoda i w efekcie podróże. Ten z północy nauczył nas włoskiego, bo pisał listy po włosku i musieliśmy mu odpisywać ze słownikiem i podręcznikami w ręku; drugi, szaleniec: załatwił nam oficjalne zaproszenie do Włoch, a to dało nam wolność na kilka tygodni - dostaliśmy paszport! Jako studenci, kupiliśmy tańszy bilet „na Zachód” i dolary po państwowym przeliczniku. Był „orwellowski” rok 1984, a my przez Jugosławię jechaliśmy pociągiem do Włoch. Dwa dni. Do Kalabrii do rodziny naszego Giuseppego. I tak zaczęła się ta nasza pasja do podróży.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |