W domach dziecka przebywa ponad 20 tys. dzieci, jednak rocznie tylko 3200 z nich trafia do rodzin adopcyjnych. Reszta czeka na opamiętanie się rodziców albo odważną decyzję sądu. W takim zawieszeniu trwa niekiedy latami.
Pięcioletni Michał w warszawskim domu dziecka spędził połowę swojego życia, chociaż ma rodziców. Teraz sąd rodzinny zajmie się jego sprawą po raz trzeci, bo do tej pory dawał wiarę obietnicom matki, że kocha swego synka, pójdzie na odwyk, stworzy normalny dom. Na sądowej sali tak mówią prawie wszystkie matki. Czując zagrożenie, walczą o dziecko jak lew, obiecują złote góry. A potem cisza. Michał wrócił do domu dziecka i z każdym miesiącem jego szanse na nową rodzinę maleją. Takich dzieci jak on – z nieuregulowaną sytuacją prawną – jest w domach dziecka 80–90 proc. Mają zbyt kiepskich rodziców, żeby mogli się nimi zająć, ale nie aż tak bardzo potwornych, żeby rozstać się z nimi na zawsze.
Sierotom łatwiej
Sieroty albo dzieci, których biologiczni rodzice zrzekli się praw lub też zostali tych praw sądownie pozbawieni, mają wolną drogę do adopcji i szansę na dorastanie w normalnej rodzinie. – Zbiory dzieci skierowanych do adopcji i kandydatów na rodziców adopcyjnych pokrywają się tylko w niewielkim stopniu – podkreśla Zofia Dłutek, dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjno-Opiekuńczego w Warszawie, dzięki któremu co roku 200 dzieci znajduje nowy dom. – Rodzice chcieliby wziąć dziecko zdrowe, natomiast do adopcji skierowane są dzieci z deficytami, starsze, liczne rodzeństwa, których nie powinno się rozdzielać.
– W ubiegłym roku nie mieliśmy ani jednej adopcji – mówi s. Halina Balcer, dyrektor domu dziecka sióstr franciszkanek w Warszawie. – Spośród 48 wychowanków, tylko 10 ma uregulowaną sytuację prawną. Do adopcji jest zgłoszonych ośmioro, z których najmłodsze ma 8 lat, a najstarsze 16. W takim wieku mają niewielkie szanse na znalezienie nowej rodziny. Dzieci, których rodzicom jedynie ograniczono prawa rodzicielskie, czekają w placówkach, aż matka i ojciec uporządkują swoje życie na tyle, by na powrót zająć się ich wychowaniem. Niestety, szczęśliwe zakończenia zdarzają się nieczęsto.
Grzechy sądu
Sprawy o odebranie praw rodzicielskich ciągną się w sądach miesiącami, a nawet latami. Sąd musi rozeznać sytuację dziecka i zbadać, czy na pewno nie ma szans na uzdrowienie rodziny pierwotnej. Rodzice tego zadania mu nie ułatwiają. Sprawa zawsze dotyczy rodziny z jakąś patologią: alkoholizmem, narkomanią, przemocą…, a najczęściej z ich kompilacją. Praca sądu polega więc na tym, żeby rodziców po pierwsze odnaleźć, potem dać im szansę na wyjście z nałogu, długów, znalezienie pracy, czasami mieszkania. Ale opiekunowie często są zręcznymi manipulatorami: w domu dziecka pojawiają się raz na pół roku, czasami zadzwonią, więc dla sądu jest to dowód, że interesują się dzieckiem; napiszą z więzienia list do dzieci, bo liczą na przedterminowe zwolnienie; przy sądowych psychologach przytulają dzieci, zapewniają je o miłości, przyniosą baton albo czekoladę i specjaliści dostrzegają w rodzicach cień uczuć, nadzieję na odbudowanie rodzinnych więzi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |