Premier Donald Tusk zapowiedział, że zabiegi zapłodnienia in vitro będą refundowane przez państwo. Nie będzie to wprowadzone ustawą, ani nawet rozporządzeniem, ale przy pomocy tzw. programu zdrowotnego.
Donald Tusk powiedział, że program ma ruszyć w 2013 r., potrwać 3 lata i objąć 15 tys. par, niekoniecznie małżeństw. Dostępny będzie dla osób pełnoletnich, niestarszych niż 40 lat, którzy co najmniej rok leczyli się w związku z niepłodnością. Refundowane mają być maksymalnie 3 próby, ale same tylko zabiegi in vitro, bez refundowania używanych w tej procedurze środki farmakologiczne (przynajmniej w pierwszym roku, później ma się to zmienić) . W roku 2013 na program ten ma być wydane 50 mln zł, a w latach kolejnych - 100 mln zł. rocznie. Zarodki nadliczbowe mają być mrożone. Premier nazywa to "bezpieczeństwem zarodków".
Od redakcji: Gdy premier Donald Tusk ogłosił, że wprowadzi in vitro przy pomocy rozporządzenia, były prezes Trybunału Konstytucyjnego prof. Andrzej Zoll stwierdził, że takie rozwiązanie byłoby sprzeczne z Konstytucją. Okazało się, że refundacja in vitro (zakładająca przecież domyślnie akceptację dla tej procedury) zostanie wprowadzona aktem jeszcze niższego rzędu niż rozporządzenie.
Nie jest dla mnie jasne, czym z punktu widzenia prawnego jest tzw. program zdrowotny. Sądząc po tym, jak prowadzone są inne programy zdrowotne, będziemy mieli do czynienia ze swego rodzaju przetargami, w których będą mogły startować kliniki in vitro, o ile tylko spełnią normy o charakterze technicznym, opisane we wspomnianym programie. Sam program będzie wyłącznie zbiorem norm technicznych. Jego wprowadzenie w życie będzie jednak praktycznie oznaczać prawne usankcjonowanie niezwykle kontrowersyjnych działań, dotyczących podstawowych prawa człowieka. Jeśli tak ważne sprawy można regulować przy pomocy niskiego rzędu aktów władzy wykonawczej, to po co nam w ogóle parlament? Niech np. o budżecie decyduje minister finansów, a o karze śmierci - minister sprawiedliwości.
Decyzja Donalda Tuska mieści się ponadto w szerszym nurcie wypierania klasycznych źródeł prawa przez normy techniczne. To współczesna forma tego, co w PRL-u było przez prawników nazywane kpiarsko prawem powielaczowym. Jedno jest pewne: takie prawo powielaczowe nie ma nic wspólnego z demokracją.