Kiedy śpiewali: „Ważna jest w życiu każda chwila./ Chodźmy na spacer albo do kina./ Wracaj do domu i bądź z nami./ Nie siedź w pracy godzinami” – nie mieli na myśli swojego taty.
Rodzinny dom Roberta wytrzymał już wiele. Choć niewielki, okazał się nadzwyczaj pojemny. – Nie było wyjścia – uśmiecha się Krystyna, żona Roberta Wszoła i matka ich siedmiorga dzieci.
Akordeon ma klawisze
To było jak grom z jasnego nieba. Po prostu pewnego dnia proboszcz ks. Henryk Sobolik, dziś już świętej pamięci, kazał zdjąć komże i wdrapać się na chór, żeby grać. Wiedział, że nastoletni Robert ma smykałkę, w końcu jego ojciec grał na akordeonie i syna poduczył… tam klawisze i przy organach klawisze, więc co za problem? Nad chłopakiem ulitował się Marek Pisarski, wtedy urzędujący organista. Pokazał co i jak, wyjaśnił, a Robert szybko chwycił, w czym rzecz. Spodobało się – zarówno jemu, jak i innym. Ale proboszcz chciał więcej, dlatego pchnął chłopaka do miasta, do szkoły.
Studium Organistowskie we Wrocławiu miało wówczas swoją renomę. Postrach siał prof. Stępniak, ale Robert go po prostu uwielbiał właśnie za ten konkret, za trzymanie dyscypliny i jasne kryteria. Przy takim można się było rozwijać. I tak przez całe lata szkoły, aż do matury: w tygodniu „Radiobuda” w Dzierżoniowie, a we wtorki organy. Trzeba było też znaleźć czas na ćwiczenie. Na organach oczywiście. Wszystko szło dobrze aż do piątej klasy. Matura to nie przelewki, a Robertowi zależało na szkole, więc odpuścił dwa ostatnie egzaminy w muzycznej. Po latach okazało się, że takie rzeczy też w genach zostają.
Sam ci on, samiusieńki
Ale jeszcze sporo czasu musi minąć, zanim urodzi się i pójdzie do szkoły muzycznej Bartek, ten, co to po ojcu nie tylko słuch muzyczny odziedziczył, ale i niewierność muzyce – w szkolnym wydaniu. Chłopak bowiem dwa lata spędził przy fortepianie, a potem wybrał matematykę. A teraz to nawet gotować woli, byle nikt nie wpadł na pomysł, żeby miał wrócić do wprawek, pasaży i gam. Stop! – po kolei. Trzeba wrócić do połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Ksiądz Henryk Sobolik przeprowadza się do Niemczy, a Jaźwina wita nowego proboszcza ks. Stanisława Kucharskiego – ten zresztą jest tu po dziś dzień.
– Powiało nowym – wspomina po latach Robert. – Trafił nam się kolejny muzykalny ksiądz, ale już z innego pokolenia. Pojawiła się gitara, wzmacniacz, kolumny. To nas porwało. Takie czasy. Mieliśmy zapał i garnęliśmy się bardzo do tego kościelnego muzykowania. W każ- dym kościele ksiądz zakładał scholę. Zaczęły się próby i radość z chwalenia Pana, wprawdzie nie na biblijnych „cymbałach, harfie i cytrze”, ale też godnie – zapewnia. Ważne: w scholi były dziewczyny. Dużo dziewczyn, a organista jeden.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |