Choroba to nie kara za grzechy – choć wielu po diagnozie tak uważa. Jak odzyskać sens życia i wewnętrzny spokój zapytaliśmy księdza Mariusza Bernysia, kapelana ze Szpitala przy ul. Banacha w Warszawie.
Czy to nie jest tak, że pacjent głęboko wierzący, który godzi się z diagnozą i poddaje się woli Boga, przestaje walczyć?
Z mojego doświadczenia wynika, że osoby, które przyjmują wolę Boga, nie mają żadnych cech ludzi, którzy się poddają czy rozkładają ręce i czekają na śmierć. To poddanie się woli Bożej, czyli przyjęcie swojego losu, mobilizuje w nich jakąś ogromną aktywność, która mnie aż zadziwia. Poddanie się woli Boga powoduje zaskakującą, często, postawę wobec choroby – aktywnego uczestniczenia w życiu, podejmowania odpowiedzialności za swoją rodzinę, troski i modlitwy o ludzi w rodzinie. Te osoby żarliwie się modlą i proszą o pomoc. Wyzwalają się w nich cechy altruistyczne i przestają myśleć tylko o swojej sytuacji. Bardzo mi się podobał taki prosty i piękny przykład ks. Jacka, który jest kapelanem. Leżała na oddziale kobieta bardzo ciężko chora, oprócz kilku dolegliwości miała poważnie chorą rękę, która jej sprawiała ból. Kiedyś ks. Jacek do niej przyszedł i akurat bolała ją ta ręka i ona mówi do księdza że już nie da rady z tym bólem wytrzymać. Ksiądz nie wiedział, jak jej pomóc, więc wziął zapłakaną kobietę za rękę i trzymał tak długo, aż przestała ją boleć. Ta kobieta powiedziała mi o tym później i do tej pory jest wdzięczna księdzu Jackowi za to, że poświęcił jej czas i siedział z nią, dopóki dolegliwość nie minęła. I to jest dla mnie przykład najpiękniejszy, przecież niczego innego nie potrzebowała. Doznała takiej opieki w szpitalu, że dało to jej ogromną siłę.
Nas, z programu „Jestem przy Tobie” często bliscy chorych pytają, jak mogą pomóc choremu, jak być z chorym?
To jest bardzo ważne pytanie. Z punktu widzenia kapłana widzę ogromny kontrast między tym, co rodzina chce zrobić i co sobie wyobraża, że chory człowiek potrzebuje. Najczęściej u chorego widzę cały stragan, którego chory nie potrzebuje, mam na myśli: pomarańcze, winogrona, soczki itd. Najczęściej chory rozdaje to wszystko. Takie obdarowywanie wynika z braku umiejętności przyjścia z właściwą pomocą. Odpowiedzią na cierpienie nie mogą być tylko cały czas przynoszone owoce, bo ona nie przyniosą ulgi. Jak dotrzeć do tej osoby? Pierwsza podstawowa rzecz to po prostu być, czasami nic nie robić. Moim zdaniem, osoby potrzebujące modlitwy, często w rodzinie nie mają tych nawyków i się wstydzą, jeszcze jak mówimy o publicznym miejscu jak szpital to widać to szczególnie. Ludzie wstydzą się modlić, nie umieją się przełamać, natomiast, kiedy ja podchodzę i zapraszam do modlitwy to widzę, jak modlitwa przynosi ogromna ulgę w cierpieniu, jak chory potrzebuje zupełnie innego rodzaju pomocy niż rodzina czasem przynosi. Poza tym, w obecności chorego pada za dużo obietnic, często histerycznych, bardzo odradzam obiecywanie, że będzie lepiej, gdy nie mamy tej pewności, jakieś snucie planów – zobaczysz jeszcze pojedziemy tu i tam, kiedy chory zdaje sobie sprawę, że może już nigdzie nie pojedzie, ale często uczestniczy w tym teatrze pocieszania. Myślę, że oszczędność słów i wsłuchanie się we własną ciszę, nauczenie się nowych zachowań, takich pełnych godności jest o wiele głębsze niż takie zagadywanie problemu. A najlepszą i najskuteczniejszą pomocą w tych przypadkach jest modlitwa.
A co Ksiądz powie rodzinie, która modliła się, a pan Bóg nie wysłuchał tych próśb - choroba rozwinęła się i chory odszedł.
Miałem niedawno taki przypadek matki, która miała dwoje dzieci – chłopak miał zdawać maturę i zachorował na ciężką chorobę nowotworową. Matka była bardzo opiekuńcza, tak kochała swojego syna, że gdyby on odszedł, to nie byłaby tego w stanie wybaczyć Bogu. Bardzo liczyłem, że chłopak wyzdrowieje, jednak przyszła informacja, że nagle umarł. Ten chłopiec liczył się z tym, że może odejść i nie był zbuntowany na swój los - był mądry i przyjmował swoją chorobę z pokorą. I wtedy, kiedy się dowiedziałem, to bardzo się bałem o jego mamę z powodu tej ogromnej tragedii, która się wydarzyła. Po kilku dniach mama przyszła do kaplicy i powiedziała, że pierwsze chwile były nie do zniesienia, ale odzyskała wewnętrzny spokój i ma poczucie, że syn trafił w lepsze miejsce. Bardzo się wtedy sam uspokoiłem, bo bardzo się o nią bałem. Musimy zrozumieć ogromne cierpienie rodziców w takich chwilach niemocy, totalnej bezradności, dlatego nawet dobrze jest z siebie wyrzucić złość. Jeśli ktoś psioczy i krzyczy na Boga, to Pan Bóg tego chce, żeby ta osoba wykrzyczała to wszystko. To jest też forma modlitwy, forma rozmowy z Bogiem, mi się wydaje że to jest zdrowsze niż zamykanie się. Potem, jeśli te osoby mają wyrzuty sumienia, to mówię, że nie powinni ich mieć, a jeśli bardzo ich dręczą, to najlepiej o tym powiedzieć w konfesjonale. Nie powinni brać tego do siebie i czuć się winni.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |