Kiedy przyjechał do Polski, jego dniówka wynosiła 5 zł. On jednak nie poddawał się. Znalazł dobrą pracę, a potem żonę, z którą połączyły go… kartofle.
Vahan Hakobyan jest Ormianinem. Jego rodzina, jako jedna z nielicznych, przeżyła trzęsienie ziemi w Armenii w 1988 r. Wtedy powiedział Bogu: „Jeśli będziesz ze mną, postaram się poznać Cię jak najlepiej”. Od ponad 20 lat mieszka w Polsce. Dziś jest szczęśliwym mężem, instruktorem nauki jazdy i studentem teologii.
Ten samolot był jak tramwaj
Vahan miał 12 lat, kiedy w Armenii było trzęsienie ziemi. – W naszym mieście panował chaos. Szkoły przerwały działalność. Potem zrobili jakieś prowizoryczne pod namiotami, lekcje trwały 15 minut. To był bardzo trudny czas – wspomina. Udało mu się jednak tę szkołę skończyć. – Nie mogłem studiować ani pójść do wojska, bo byłem za młody. W 1990 r. urodził się mój brat, więc zajmowałem się nim, jak rodzice pracowali. Niektórzy mówili, że to mój syn, bo ciągle byliśmy razem. Zmieniałem mu pieluchy, karmiłem. Moi koledzy wychodzili grać w piłkę, a ja się nim opiekowałem – opowiada. Kiedy Związek Radziecki zaczął upadać, w Armenii nie dało się żyć. Zaczął się konflikt z Azerbejdżanem i tym samym etniczne prześladowania. Na ulicach żołnierze urządzali łapanki. Wszyscy młodzi chłopcy powyżej 18. roku życia byli wcielani do wojska. – Mój ojciec miał znajomych oficerów, którzy stacjonowali w Białogardzie. Jeden załatwił tacie zaproszenie do Polski. Pojechał więc zobaczyć, jak tam się żyje. Nie chciał, żebyśmy zostali w Armenii – wspomina Vahan.
W 1993 r. udało się całej rodzinie dotrzeć do Polski. – Najpierw lecieliśmy samolotem, ale to nie było tak jak dziś – pełen komfort. Ten samolot wyglądał jak tramwaj. Była w nim trzykrotnie większa liczba pasażerów niż wynosiła norma – wyjaśnia. Jechali z Erywania, stolicy Armenii, przez Krasnodar do Moskwy. To nie była łatwa podróż. Chwil zwątpienia i kryzysów nie brakowało. – To był styczeń. W Moskwie temperatura wynosiła –17 stopni C. Wiał wiatr, padał śnieg. Wylądowaliśmy na lotnisku wojskowym. Przyjechała jakaś wojskowa ciężarówka. Weszliśmy wszyscy do niej i gdzieś nas wywieźli, a potem wygonili. To wszystko w środku nocy. Dotarliśmy jakoś na dworzec i stamtąd pociągiem pojechaliśmy do Polski.
To miał być lepszy świat
Ojciec Vahana mieszkał w Koszalinie u zaprzyjaźnionego małżeństwa. – Jak przyjechaliśmy całą rodziną, to właściciele mieszkania nie byli zbyt zadowoleni z nowych lokatorów. Przez miesiąc gnieździliśmy się w jednym pokoju: mama, tata, dwaj bracia i ja. Potem ojciec wynajął dom pod Koszalinem – wspomina. To jednak wcale jeszcze nie oznaczało lepszego życia. – Nikt z nas nie pracował, bo nie znaliśmy języka, tylko ojciec. Zajmował się blacharstwem w warsztacie samochodowym, ale ciągle nie mógł doczekać się wypłaty, bo pracodawcy nie płacili. Pewnego dnia, zamiast pieniędzy, przynieśli nam kaszankę. Potem ojciec pracę stracił, bo do zakładu wpadła policja. Okazało się, że te samochody były kradzione. Jednym słowem, ci, co zatrudnili ojca, wykorzystali to, że nie mieliśmy nic i że jesteśmy obcokrajowcami – mówi Ormianin.
W końcu Vahan zdecydował sam poszukać pracy. – Nie znałem języka, ale chodziłem pieszo po Koszalinie od zakładu do zakładu. W końcu coś znalazłem. Zatrudnili mnie w szklarni, przy sadownictwie. Pracowałem wtedy za 5 zł na dzień – mówi. – Musiałem się poświęcić. W domu był chory brat, który miał dwa lata. Przecież musiał coś jeść. I tak rozcieńczaliśmy mleko, żeby wystarczyło na dłużej. Miałem wrócić z niczym i powiedzieć mu, że będzie głodny, bo ja nie będę za tyle pracował? – wspomina. Koszt dojazdu do pracy wynosił 1,50 zł, więc z 5 zł zostawało niewiele. – Nie ukrywam, że czasem jeździłem na gapę. Nie mogłem też kupić nic do jedzenia dla siebie, bo nie było za co. W tym sadzie, gdzie pracowałem, sprzedawali pomidory i paprykę. Był taki czas, że trzy dni nic nie jadłem. Zjadłem raz zielonego pomidora w szklarni i ktoś to zauważył. Tego dnia nie zapłacili mi dniówki – mówi. Potem w tym sadzie zatrudniła się też mama Vahana i razem zarabiali 10 zł dziennie.
– Jak załapałem trochę języka, to ktoś mi zaproponował inną pracę w sadownictwie. Zapłacili mi trochę więcej, ale ciągnąłem dwie prace. Potem nauczyłem się trochę wykończeniówki i pracowałem w budownictwie. Zaczęliśmy wychodzić na prostą – przyznaje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |