- Każdego wieczoru wspominam te wydarzenia. Płaczę i modlę się - mówi Leokadia Rowińska, dziś 90-letnia mama Irka, najmłodszej ofiary Marszu Śmierci.
Z pomarszczonych dłoni różańca nie wypuszcza. Dobrze pamięta chwile na obozowej pryczy: tam też wzdychała do Matki Bożej, bo jednej z więźniarek udało się przemycić do obozu cenne paciorki. Do dziś trzy razy dziennie mówi też krótką modlitwę, której nauczyła się w Auschwitz-Birkenau. „Eucharystyczne Serce Jezusa, ognisko Bożej Miłości, daj pokój światu”.
Krzyk rozdzielanych rodzin
W baraku musiała wdrapywać się wysoko. Na najniższej pryczy leżały matki w zaawansowanej ciąży. Jej Irek rósł pod sercem dopiero od trzech miesięcy, dlatego to ją wysyłano z trzema innymi ciężarnymi po ciężkie kotły z zupą czy kawą dla całego baraku. Gdy wybuchła wojna, miała 15 lat. Właśnie skończyła szkołę powszechną. Mieszkała z rodzicami i dwoma braćmi przy ul. Grójeckiej, blisko kościoła św. Jakuba. Ojca ostatni raz widziała w obozie przejściowym w Pruszkowie. Zabrano go z kolejarzami do Buchenwaldu. 18-letniego brata jeszcze w 1940 r. Niemcy wywieźli do Auschwitz. 4 grudnia 1940 r. mamie kazali stawić się na ul. Szucha po odbiór jego prochów. Nie uwierzyła w jego śmierć, bo hitlerowcy chcieli, żeby pokwitowała urnę Juliusza, a przecież syn miał na imię Stach. Wysłała więc z Lodzią paczkę do obozu. Odesłali, razem z zakrwawioną białą koszulą. To była jego koszula. Jeszcze przed wybuchem powstania Leokadia wyszła za mąż. Rok później w bydlęcym wagonie jechała jednak do Auschwitz razem z mamą. W uszach ma do dziś straszny krzyk rozdzielanych rodzin. Ktoś krzyczał po ciemku, by odezwali się ci ze Śródmieścia, Ochoty, Starówki, Woli…
Piece buchały non-stop
Po tym, jak spisali nazwiska, rozebrali i puścili trochę wody. Ale po tym „prysznicu” były jeszcze brudniejsze, niż przyjechały. Któraś z kobiet miała walizkę pełną kosztowności: złota, srebra, pierścionków. Wszystko zabrali. – Dostałam starą sukienkę, nie pasiak, ale cywilne ubranie z czerwonym, wymalowanym pasem. Co z tego, że jedwabną, skoro wypaloną farbą i podartą? W niej opuszczałam obóz – wspomina. Kobiety ciężarne, a więc także Lodzię, której przydzielono numer 83512, zabrano na blok 12. Wiele razy mijała małe 2–3 letnie dzieci, które szły z bochenkami niemieckiego chleba. Wszystkie wędrowały w stronę krematoryjnego pieca, podobnie jak nagie kobiety w ciemnych włosach, Żydówki, a wcześniej Romowie. A piece dymiły non stop. Płomienie buchały na cztery metry.
Idź, Lodzia, idź
Leokadia pamięta wiele twarzy: śliczną góralkę z Zakopanego i córkę tej bogatej pani z walizką pełną kosztowności, które nie wystarczyły, by opłacić wolność. Wspomina Niemkę z synkiem, blondynkiem i radosną rudą Hilgę, która trafiła do obozu, bo ośmieliła się urodzić dziecko Polakowi. Gdy Niemcy podali, że z powodu zbliżającego się frontu i Rosjan będą ewakuować Auschwitz, postanowiła pójść w ślady Hilgi. Niemce narzeczony zbudował prowizoryczne sanki, na których ciągnęła swoje dziecko. – Pomyślałam, że skoro ona wychodzi, to ja też spróbuję. Nie przyszło mi nawet na myśl, że każą nam iść na piechotę – wspomina. Na szczęście na nogach nie miała już ślubnych butów, w których przyjechała do obozu. Mama przez kilka dni rezygnowała ze swoich obozowych porcji chleba, żeby kupić jej buty sznurowane.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |