Wolny wybór?

Historie Edyty, Katarzyny i Małgorzaty. Wszystkie miały prawo do terminacji. Prawo do godnego przyjęcia własnego dziecka musiały sobie wywalczyć.

Szpital Bielański i amniopunkcja. Studenci żartują, lekarz komentuje pod nosem, że pechowo to wygląda. Atmosfera pełnego luzu. Wcześniejsza pacjentka wybiega z badania z histerycznym, głośnym płaczem. Małgorzata czuje spokój. 

Poradnia genetyczna. Pan genetyk, z miną zimnej wszechwiedzącej ryby, opowiada o błędach natury. Po dwóch tygodniach telefon z poradni: „Proszę przyjść szybko, bo jest mało czasu”. Na co mało czasu? Na zabicie? Nie potrzebuję tego pośpiechu – Małgorzata znów czuje złość.

Kolejne spotkanie z panem-rybą. Potwierdzony zespół Edwardsa, błąd natury. – Przypomniałam, że mówimy o dziecku. O moim dziecku. Na takie dictum pan doktor fuknął i dał do zrozumienia, że to… nie jest dziecko. I poinformował o prawie do terminacji. Gdy powiedziałam, że tego nie zrobię, usłyszałam wykład, że narażam płód na cierpienie. I wtedy pojawiły się straszliwe pytania. A może to prawda? Może rzeczywiście większa krzywda stanie się dziecku, gdy naturalnie przyjdzie na świat? – Wobec takich argumentów, atmosfery i rozmowy słabsza kobieta jest zupełnie bezbronna. Czuje się osaczona i przyparta do muru. Jak ma mieć „wolny wybór”, gdy proponuje się jej tylko terminację?! Znów się wkurzyłam! Ja miałam wsparcie męża i lekarzy z Agatowej. Wiele kobiet nie ma tego wsparcia. I nie ma wyboru – mówi Małgorzata.

Mijały miesiące. Badania na Agatowej, oglądanie bijącego serduszka na monitorze i… spokojne oczekiwanie na Michasia. Starsze dzieci wiedziały już, że brat będzie chory. Psycholodzy z hospicjum radzili, jak z nimi rozmawiać. – Bałam się tych rozmów. Ale dzieci okazały się bardziej dojrzałe, niż myślałam. To były dobre rozmowy.

Koniec lutego. Kolejna wizyta. Usg. Monitor był zimny. – Serduszko nie biło. A mimo to był we mnie taki… spokój.

Michał urodził się następnego dnia. Przez całą noc rodzice tulili go do siebie. – On był… przecudny. Taki maleńki idealny chłopczyk. Mały wielki dar. Nasze pożegnanie było bolesne, ale i ciepłe. To był nasz czas. Ofiarowaliśmy Michałka Panu Bogu.

Szymonek. Nigdy nie jest za późno

Katarzyna Płuciennik w 2009 r. zaszła w piątą ciążę. Radosną, oczekiwaną. Ale gdy nadszedł 20. tydzień, usg było bezlitosne: serce synka jest bardzo chore, a dziecko ma również rozszczep wargi i podniebienia. Nie wiadomo, co z trzustką i nerkami. Rokowania tragiczne. Powtórne badania i konsylium lekarskie w dużym warszawskim szpitalu. Lekarz zleca kordocentezę. Czyli wbicie igły w pępowinę, przez powłoki brzuszne. I pobranie krwi pępowinowej do badań genetycznych. Ryzyko poronienia ogromne. Ryzyko, że rana się nie zasklepi i dziecko się wykrwawi wewnątrz brzucha też duże. Ale trzeba badanie zrobić, bo jeśli dziecko się urodzi i badania nie będą gotowe, przez dwa tygodnie nikt się dzieckiem nie zajmie.

– Świtało mi, że tak nie wolno postępować z dzieckiem! Kazali mi też podpisać papiery, że szpital nie weźmie odpowiedzialności, gdy dziecko urodzi się chore. I że za badania też nie biorą odpowiedzialności… Wróciliśmy do domu porażeni. Pomocy zaczęliśmy szukać na własną rękę. SMS-y do znajomych z opisaną sytuacją. I odzew. Przez dwa dni telefon się urywał. Ludzie dzwonili, pisali. Podawali namiary na lekarzy. Zwykle jednak pojawiały się tylko dwa nazwiska: dr Chazan i dr Dangel.

– Odeszliśmy z tamtego szpitala. Dowiedzieliśmy się też, że nie jest prawdą, że gdy dziecko rodzi się bez badań inwazyjnych, nikt przez dwa tygodnie się nim nie zajmuje! Lekarz po prostu kłamał. Do końca ciąży byłam pod opieką szpitala na Karowej.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | » | »»

TAGI| RODZINA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg