Historie Edyty, Katarzyny i Małgorzaty. Wszystkie miały prawo do terminacji. Prawo do godnego przyjęcia własnego dziecka musiały sobie wywalczyć.
Z listu do redakcji: „Bardzo dużo mówi się na temat »Deklaracji wiary« oraz lekarzy, którzy podpisali dokument i chcą pracować zgodnie ze swoim sumieniem. Jest to dla mnie miłe zaskoczenie, że są tacy ludzie. Ja nie miałam okazji spotkać lekarzy ginekologów, którzy pomogliby mi przejść przez trudne chwile związane z urodzeniem chorego dziecka. Lekarze potrafili wyłącznie poinformować mnie, że mam »prawo do terminacji«. Pozbawiona pomocy psychologicznej, a w zasadzie i rzetelnej medycznej, przeszłam piekło. Ciągle słyszy się w mediach, że łamane są prawa kobiet, które chcą poddać się aborcji, a nic nie mówi się o kobietach, które – tak jak ja – chcą urodzić. Nic nie mówi się o braku pomocy dla nich i o tym, jak są traktowane. Nasze prawa są łamane! Kilka ośrodków pomocowych w Polsce to nadal kropla w morzu potrzeb. Trudno przez to wszystko przejść bez pomocy drugiej osoby. Ale terminacja w obliczu strachu i braku alternatywy nie jest wolnym wyborem”.
Jan Paweł bez cudu
Duże miasto na południu Polski. Edyta, 28-latka, zaszła w drugą ciążę w lutym 2013 r. Problemów nie było do 6 czerwca, do badania usg. Wtedy dowiedziała się, że będzie miała syna, ale że syn jest poważnie chory. Wada cewki moczowej: mocz zalegał w cewce, co powodowało całkowitą niewydolność nerek. A gdy nerki nie pracują, nie wytwarzają się wody płodowe i w konsekwencji płuca. W niektórych tylko przypadkach da się takie dzieci operować. Zazwyczaj umierają. Lekarz przeprowadzający badanie bezradnie rozłożył ręce.
Kolejne badania i potwierdzenie diagnozy. Pani doktor była przeciwna potencjalnej operacji. Szanse, że będzie lepiej, i tak są niewielkie. Skierowanie na amniopunkcję. Badanie, w tym przypadku konieczne, pozwoli oszacować, czy późniejsze leczenie jest możliwe. Edyta modli się, żeby można było operować synka, Jana Pawła. Wynik jednak jest dość podły: wada jest nieoperacyjna.
Edyta rozpaczliwie szuka wsparcia u lekarzy. Słyszy dość suche: być może nastąpi samoistne poronienie. Dziecko może też umrzeć później, w brzuchu. Albo podczas porodu. Najdalej krótko po porodzie. – Uciekli w popłochu – wspomina Edyta, prawie się uśmiechając. A przy mnie została jedna lekarka i podała jedyne rozwiązanie: terminacja.
Edyta spuściła głowę, wyszła z sali. I została bez lekarza. Prywatny, który wcześniej się nią zajmował, odsyła ją „do specjalistów, najlepiej z Warszawy”. – Jak ja miałam tyle miesięcy jeździć po kilkaset kilometrów na wizyty do Warszawy? – Edyta kiwa głową… – W końcu ciążę obiecała się prowadzić znana pani docent. W praktyce to „prowadzenie” oznaczało rutynowe usg i informację: dziecko żyje. Zostałam w tym wszystkim zupełnie sama! Musiałam czekać na śmierć dziecka przez pół roku. Bez żadnej pomocy. Nie czułam się bezpieczna. Gdyby nie mój mąż, po prostu bym oszalała – wspomina.
Bo najgorszy był ten wszechogarniający, paraliżujący, ciągły strach, że maluszek umrze. Że Jan Paweł umrze. Modlitwa może wszystko. Więc się modlili. Edyta i jej mąż. I rodzina. Przez wstawiennictwo Jana Pawła. O cud uzdrowienia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |