– Boję się, zawsze się boję. Pewnie dzięki strachowi nie przekraczam granicy, której przekroczyć nie można, choć często się do niej zbliżam – mówi Piotr Tomala.
Jedni mówią że wspinanie to pasja, inni, że szaleństwo. Piotr Tomala od dziecka kochał podróże. – W podstawówce zapisałem się do klubu turystycznego i wyjeżdżałem wszędzie, gdzie tylko się dało – opowiada. – W ciągu dziesięciu lat udało mi się poznać całą Polskę. W czasie jednej z wypraw w góry jako młody chłopak zobaczył wiszących na skale ludzi, którzy stukali w nią młotkami. Chciał spróbować zawisnąć tak jak oni, więc zapisał się do działającego w tym czasie w Lublinie Lubelskiego Klubu Wysokogórskiego. Tam spotkał podobnych sobie zapaleńców i zaczęła się przygoda. – Najpierw były Tatry, potem Alpy, góry Alaski, Andy, a w końcu Himalaje – wspomina.
Spadał wielokrotnie
– Jeżeli idzie się w góry, to trzeba liczyć się z możliwością upadku. Tomala spadał wielokrotnie. – Czasami zdarzają się sytuacje, że dochodzi się do momentu, kiedy dalej wejść się nie da, ale człowiek jednak robi ten jeden krok za daleko i... spada. Na szczęście są liny asekuracyjne – wyjaśnia. To jest chwila, gdy trzeba podjąć decyzję, czy wspinamy się jeszcze raz, czy może idziemy inną drogą, czy też należy się wycofać. Wszystkie tego typu decyzje podejmowane przeze mnie jak do tej pory były słuszne – zauważa z uśmiechem.
Pierwszą poważną wyprawą Piotra Tomali była ta, którą wspomina do dziś jako najtrudniejszą. Alaska. Szczyt McKinleya. Wyjątkowo zła pogoda. Doświadczenia młodego polskiego taternika jeszcze czysto teoretyczne, książkowe. Bardzo duże przewyższenie między bazą a celem wyprawy. – Pierwszy raz doświadczyłem wtedy, jak na człowieka działa wysokość – niskie ciśnienie, mała ilość tlenu w powietrzu – wspomina. McKinley to góra, która słynie z tego, że jest tam bardzo zimno. – W nocy temperatura spadała poniżej minus 35 stopni Celsjusza i to było naprawdę bardzo dokuczliwe – relacjonuje. Z biegiem lat człowiek jednak nabiera doświadczenia. Wie, jak sobie z tym zimnem radzić. Wie też, że pewne sytuacje trzeba przetrzymać, nie panikować. One miną. A przetrzymać warto, bo jak podkreśla, to zawsze możliwość sprawdzenia samego siebie i oczywiście wspaniała przygoda.
Wrócić do bazy
Podróż do krajów często egzotycznych, które odwiedza Tomala, by mierzyć się z górami, jest sama w sobie czymś niezwykłym. Nepal, Tybet, Pakistan, Chiny. Inny świat, inna kultura. By tego doświadczyć, wyprawę trzeba poprzedzić najpierw miesiącami treningów wspinaczkowych i wydolnościowych. Trzeba przejść także specjalne szkolenie medyczne, bo, jak przekonuje Piotr, najważniejszym celem każdej wyprawy jest bezpieczny powrót.
W minionym roku lubelski himalaista zdobył Broad Peak. Był w pierwszej polskiej ekipie, która po tragicznych wydarzeniach z 2013 r. weszła na szczyt i szczęśliwie wróciła do bazy. Ten powrót do bazy jest szczególnie ważny. Ekipa Krzysztofa Wielickiego także zdobyła ośmiotysięcznik, ale do bazy już nie wszystkim udało się wrócić. Piotr uważa, że jego wyprawa należała do jednej z łatwiejszych i przyjemniejszych, jakie dotychczas przeżył. – Wbrew pozorom Broad Peak jest stosunkowo bezpieczny, choć rzeczywiście kojarzy się źle, bo wypadek sprzed dwóch lat nie był jedynym na tej górze – zauważa.
Góra zastępcza
Broad Peak nie był jednak wcale celem wyprawy organizowanej w ramach Polskiego Himalaizmu Zimowego w 2014 r. Tomala wraz z innymi uczestnikami miał się wspinać na inny, niezdobyty jeszcze ośmiotysięcznik – Nanga Parbat w Pakistanie. Okazało się jednak, że zagrożenie terrorystyczne w tym regionie było zbyt duże. Padło więc na Broad Peak, którego elementy techniczne są dla wspinaczy bardzo podobne do tych z Nanga Parbat.
– Nie myślałem, że to jakaś pechowa góra. Każdy z nas zna historię i próbuje wyciągać wnioski – mówi. – Wszystko dogłębnie analizowaliśmy, by sytuacja się nie powtórzyła.
Piotr wraz z ośmioma innymi wspinaczami górę atakował 34 dni. – To była naprawdę ciężka harówka – wspomina. – Setki kilogramów wniesionego sprzętu, lin poręczowych, namiotów, jedzenia. Byliśmy bardzo zgraną paczką i każdy dawał z siebie wszystko.
Żeby mogli normalnie funkcjonować na tak dużych wysokościach, wszystko musieli robić bardzo rozważnie. Obóz pierwszy rozbili 800 m powyżej bazy. Ten ustawiony w dogodnym, w miarę bezpiecznym miejscu namiot był swojego rodzaju domem w chmurach. Musieli w nim spędzić noc i wrócić do bazy. – Chodzi o to, by organizm dostał bodziec związany z wysokością, na której jest coraz mniej tlenu, a po zejściu do bazy zregenerował się i mógł wyprodukować więcej czerwonych krwinek – tłumaczy himalaista. Kolejnym etapem był obóz nr dwa na wysokości 6300 m n.p.m. Tam trzeba było wynieść wszystkie potrzebne sprzęty i znowu dać czas organizmowi, schodząc w dół. Z obozu trzeciego – 7100 m n.p.m – też trzeba było wrócić. – Na tych wysokościach bez dobrej aklimatyzacji nie da się zbyt długo funkcjonować – przekonuje Piotr. – Wchodzenie i schodzenie, choć dość monotonne, oprócz zdobywania aklimatyzacji ma też swój praktyczny cel. Naraz nie dałoby się wnieść na górę całego sprzętu – wyjaśnia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.