– Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, nie posiadałam się z radości. Uznałam to za cud. Gdy po dwóch miesiącach poroniłam, pokłóciłam się z Bogiem. I to tak na ostro. Byłam wściekła, że mi coś daje i zabiera – wyznaje Agata Michalak.
Dla osieroconych rodziców 15 października jest szczególny. To wtedy, w Dniu Dziecka Utraconego, obchodzą święto swoich nieżyjących córek i synów. Wielu z nich tego dnia spotyka się na wspólnej Eucharystii i procesji światła. Modlitwa z płonąca świecą w rękach koi ból. Jest też duchowym spotkaniem z dziećmi, które prosto spod serca trafiły w ręce Boga. Z roku na rok rośnie (także w diecezji łowickiej) liczba miejsc i parafii, w których tego dnia otacza się modlitwą „aniołkowych rodziców”. Od niedawna choćby na łowickim cmentarzu Emaus rodzice, których dzieci przedwcześnie zmarły, gromadzą się przy symbolicznej mogile.
Anioł w ludzkiej skórze
W parafii św. Stanisława BM w Skierniewicach od lat Dzień Dziecka Utraconego zbiega się z Tygodniem Kultury Chrześcijańskiej. Eucharystię kończy tu krótka procesja światła. Uczestniczący w niej rodzice i dziadkowie z płonącymi świecami idą z kościoła do kapliczki Matki Bożej z Guadalupe. Wpatrując się w twarz Maryi oświetloną płomykami świec symbolizującymi ich dzieci, nie kryją wzruszenia. W tym rok wśród modlących się był Dariusz Wiśniewski. Wcześniej w podobnych modlitwach uczestniczył w Warszawie.
– Kilka lat musiało upłynąć, zanim pogodziłem się z tą śmiercią. Najgorsze było to, że musiałem to przeżywać sam. Mojej żony nie było przy mnie. Marysię poznałem na studiach. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. To był anioł w ludzkiej skórze. Ciepła, czuła, troskliwa, wrażliwa i mądra. Przy niej każdy stawał się o niebo lepszy. Po trzech latach wzięliśmy ślub. Zamieszkaliśmy w Warszawie. Byłem najszczęśliwszym facetem na ziemi. Na długo przed złożeniem przysięgi dużo rozmawialiśmy o dzieciach. Chcieliśmy mieć ich jak najwięcej – wspomina Darek.
Szybko okazało się, że życie zweryfikowało marzenia państwa Wiśniewskich. Mimo pragnień, wytęsknione dzieci nie poczynały się. Małżonkowie podjęli leczenie. U Marysi wykryto rzadką chorobę. Po 5 latach udało się. – Co czuliśmy, widząc dwa paski na teście ciążowym, nie potrafię opowiedzieć: radość, euforia w połączeniu z adrenaliną sprawiały, że nie mogłem spać. Obsypywałem Marysię kwiatami, prezentami. Nie mogłem doczekać się, kiedy zobaczę swoje dziecko. Sielanka nie trwało długo. Szybko okazało się, że dziecko nie rozwija się prawidłowo. Marysia też nie czuła się dobrze. Trafiła do szpitala. Mieliśmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Nie było. W siódmym miesiącu nasze dziecko przestało dawać oznaki życia. Wywołano poród.
Niestety, Józio urodził się martwy. Nigdy nie zapomnę jego buzi, małych rączek, ciemnych włosków. Był podobny do mnie. Nie zapomnę też oczu mojej żony, które patrzyły gdzieś w wieczność. Świat się wtedy zatrzymał. Tamtego bólu nie da się opisać. Zwłaszcza że Marysia nie wróciła ze szpitala do domu. Następnej nocy zmarła na zawał. Mimo że była w szpitalu, nie udało się jej uratować. Dziś wiem, że poszła opiekować się Józiem. Zostałem sam. W tym roku w lipcu minęły 4 lata od ich śmierci.
Od kilku miesięcy mieszkam w Skierniewicach. W Warszawie nie czułem się dobrze. Dziś przyszedłem zapalić świeczkę Józiowi. Jutrzejszy dzień spędzę z moją żoną. Pojadę do Warszawy na jej grób. Kupię jej kwiaty i znicze. Po powrocie obejrzę nasze zdjęcia i filmy. Przeczytam też wszystkie listy, które do mnie pisała. Kolejny raz będę myślał, jak mam dalej żyć bez nich. Będę myślał, jak być mężem i ojcem tych, którzy przeprowadzili się do nieba. Jedno już wiem: tam jest mój dom – wyznaje wzruszony Darek.
Kłopotliwe pytania
15 października był także ważnym dniem dla Ewy ze Skierniewic, której dwójka dzieci od kilku lat jest w niebie. Ich poczęcie, a potem przedwczesna śmierć były dla ich rodziców niezwykłym sprawdzianem wiary. Dziś nie mają wątpliwości, że w najtrudniejszych chwilach nie byli sami. – Do pewnego czasu Dzień Dziecka Utraconego był dla mnie bardzo trudny. Dziś, gdy mam dwoje dzieci w niebie i dwoje na ziemi, łatwiej go znoszę – wyznaje pani Ewa. – O tym, co czułam i jak cierpiałam, trudno opowiadać. Moje pierwsze dziecko poczęło się i umarło za granicą. Oddalona od rodziny i przyjaciół trudno radziłam sobie z żałobą. O poronieniu wiedziała tylko garstka ludzi. Pomocy szukałam na forach internetowych. Spotkałam tam kobiety, które nie tylko pomogły mi to przetrwać, ale także podpowiadały mi, gdzie się udać, jakie badania wykonać.
Drugie poronienie było otwarciem lekko zabliźnionej rany. W głowie kłębiły się pytania, dlaczego ja, czemu nas to spotyka. Mimo że ze śmiercią byłam oswojona, bo w dzieciństwie straciłam w wypadku samochodowym siostrę i wcześnie zmarł mi tata, nie radziłam sobie z żałobą. Ból palił od środka. Oliwy do ognia dolewały pytania znajomych, którzy – nic nie wiedząc o poronieniach – dopytywali się, kiedy zdecydujemy się na dziecko. Przy trzeciej ciąży bardzo się bałam. Odliczałam dni, trzymając się kurczowo myśli, że tym razem będzie inaczej. Na szczęście było. Urodziłam zdrowe dziecko, potem drugie – opowiada.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |