Kasia długo układała życiową układankę. Warto było…
To w końcu sprawdź!
I w końcu dorosłość. Ślub z Ryszardem, gdy Kasia była na początku studiów, potem starania o pierwsze dziecko. I wielka radość: Marek zwany Mareckim. Potem rodzi się Jan, w końcu (obecnie 5-letni) Tymoteusz. – Byliśmy i jesteśmy szczęśliwą rodziną, chłopcy są świetni, zdolni, to nasza duma. Ja pracuję w szkole, mąż jest prawnikiem. Od lat, mimo obowiązków, jeżdżę też z grupą przyjaciółek na wyjazdy po Polsce, takie zwiedzanie kraju. Podczas podróży poruszamy wszelkie tematy. Takie „babskie katharsis” – śmieje się Kasia. – Wiele razy podczas tych wyjazdów opowiadałam przyjaciółkom o moim przeczuciu: że prawdopodobnie jestem adoptowana. Najpierw niezbyt poważnie to chyba traktowały. Potem, gdy wracałam do tematu, jedna z nich stwierdziła po prostu: „no to w końcu sprawdź!”.
Kasia postanowiła to zrobić. Tym bardziej że racjonalne, dorosłe już „śledztwo” było co najmniej niepokojące: nie miała zdjęć z okresu niemowlęctwa, była chrzczona późno, mimo że rodzice bardzo wierzący, książeczka zdrowia też nie była wypełniana od oseska. Powoli układała swoją nieznaną przeszłość – jak puzzle. – Lecz gdy podpytywałam o to rodziców, znów twierdzili, że „wymyślam”…
Kasia zaczęła konkretne poszukiwania. Jak wprawny detektyw, choć amator. Zadzwoniła do urzędu gminy w miejscu, w którym się urodziła. Urzędnik przez telefon nic nie mógł powiedzieć. Pojechała do urzędu – prawie 600 km. – Weszłam do biura, a tam poważny i chyba wzruszony pan naczelnik. Na stole ciasto i herbata. Oraz rozłożone dokumenty potwierdzające to, że zostałam adoptowana… Świetny facet zresztą – zaczął od tego, żebym nie miała pretensji do rodziców. A ja przecież nie mam i nie miałam.
Kasia zobaczyła swój akt urodzenia, (pierwsze) nazwisko, imię. – Co czułam? Kończyłam układankę. Kolejne puzzle wkładałam na swoje miejsce…
Ciocia Basia
A przedostatnimi elementami tej pięknej, choć dość skomplikowanej układanki są… panie z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego, wówczas jeszcze Instytutu Świeckiego Pomocnic Maryi Jasnogórskiej, Matki Kościoła. Z paniami z Instytutu, szczególnie z „ciocią Basią”, rodzina Kasi była związana od lat. – Od dzieciństwa się przyjaźniliśmy. A ciocię Basię kochałam jak własną ciotkę. Była ciepła i kochana.
– Tak, Basia czyli Barbara Grotkowska, to dobroć i ciepło. Pomagała dzieciom z trudnych środowisk. To była zwykła kobieta, ale miała jakiś dar do ludzi, umiała z nimi gadać od serca – wspomina swoją przyjaciółkę dr Helena Pyz, członkini Instytutu, od blisko 30 lat pracująca w Indiach, w Jeevodaya – ośrodku dla osób dotkniętych trądem. – Basia znała biologiczną mamę Kasi – osobę ze sporymi problemami. Pomogła jej bardzo, gdy ta była w ciąży. Pomagała też wcześniej i później.
A ponieważ ciocia Basia prowadziła prywatne przedszkole i współpracowała z domem dziecka, ratowała przeróżne dzieciaki od braku miłości i sieroctwa. – Gdy się urodziłam, biologiczna mama raz się mną zajmowała, potem znów (gdy miała trudniejszy czas) mieszkałam w domu dziecka. W końcu, gdy dowiedziała się o tym ciocia Basia, rozkazała mamie przywieźć mnie do niej. Mama posłuchała. Zostałam pod opieką cioci Basi i domu dziecka, z którym współpracowała. Ciocia znalazła mi rodziców – moich rodziców. Miałam nieco ponad dwa lata, gdy z nimi zamieszkałam…
Lecz to nie wszystkie puzzle. Bo Kasia dowiedziała się też, że z pewnością ma starszego brata. I dotąd szukała, aż go znalazła. To wyjątkowe i cudowne – zyskać brata w dorosłości… – Postanowiliśmy z bratem pojechać do (leciwej już i mocno schorowanej) cioci Basi. Ciocia bała się tego spotkania. Może myślała, że będziemy mieli do niej pretensje? Pojechaliśmy bez zapowiedzi. To było szczęśliwe spotkanie. Ciocia próbowała się tłumaczyć. My mówiliśmy, że po prostu chcieliśmy podziękować. Trzymała nas za ręce, szczęśliwa. Czekała na nas. Umarła następnego dnia…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.