O diagnozie, Alusiu i płatku róży opowiada Mirosława Kostyła.
Idzie Pani drogą krzyżową?
Jestem przekonana, że doświadczam tego, co Jezus niosący krzyż. Zwykle na początku choroby wszyscy boją się krzyża i nieustannie modlą się o uzdrowienie. Dla mnie też najgorszy był początek. Miałam wtedy wrażenie, że jedną ręką jestem przybita do krzyża. Chciałam się od niego oderwać, ale nie potrafiłam. Wydawało mi się, że jak się gorliwie pomodlę, to choroba zniknie. Ale tak się nie działo. Od razu zwróciłam się z prośbą o modlitwę do sióstr karmelitanek w Sosnowcu i sama zaczęłam prosić o zdrowie za wstawiennictwem matki Teresy Kierocińskiej. Przez cały ten czas udało nam się być z mężem 12. dnia każdego miesiąca na Mszy św. o jej wyniesienie na ołtarze. To było wzruszające, kiedy koleżanki z Żywego Różańca, dowiedziawszy się o mojej diagnozie, zostały po spotkaniu i zaczęły się za mnie modlić.
To działało?
Niestety, było coraz gorzej. Kiedy zaczęłam gwałtownie chudnąć, byłam przekonana, że droga prowadzi mnie w jedną stronę. Ale w pewnym momencie ku mojemu zdziwieniu zdrowie zaczęło się poprawiać. Dziś czuję się tak, jakbym wcale nie była chora i staram się normalnie funkcjonować. Żyję już niemal dwa lata, których mi nie dawano. W chorobie inaczej odbiera się czas. Teraz każdy dzień znaczy wiele. Aczkolwiek nie sposób stale być idealnym, całkowicie unikać upadków…
…które zdarzają się każdemu niezależnie od tego, czy jest chory, czy nie.
Nie tylko sama idę drogą krzyżową, ale uczestniczę też w drodze krzyżowej innych. Chciałabym im wszystkim powiedzieć, żeby nie szukali pomocy poza Kościołem. W Kościele mamy wszystko – modlitwę o uzdrowienie, sakrament chorych, spowiedź, Eucharystię. Zauważyłam, że kiedy idziemy drogą, którą nam Pan Jezus wyznacza, dostajemy potrzebną łaskę na każdy dzień. Zawsze mówię: „Trzymaj się spódnicy Matki Bożej, a nie zginiesz”.
Czy można zaakceptować swoją chorobę?
Kiedy widzi się jej owoce, to człowiek myśli, że chciałby je mieć, ale lepiej, żeby przyszły bez niej. Ale może w inny sposób nie dałoby się w nas czegoś zmienić na lepsze?
Jakie są owoce Pani choroby?
Otworzyła mi oczy na cierpienie innych ludzi. Zawsze odnosiłam do siebie ewangeliczną historię niewidomego żebraka Bartymeusza. Kiedy go uciszali, krzyczał jeszcze głośniej: „Jezu, ulituj się nade mną!”. Aż Jezus zapytał: „Co chcesz, żebym ci uczynił?”. „Chcę, abym przejrzał” – odpowiedział i został uzdrowiony. Już raz w moim życiu Pan Jezus przywrócił mi wzrok, kiedy przed laty radykalnie się nawróciłam. Teraz, po raz drugi, otworzył mi oczy na cierpienie innych. Dopiero gdy w nie weszłam, zobaczyłam, czym jest naprawdę.
A czym jest?
Na początku miałam wrażenie, że jest czymś nie do przejścia. Sporo chorych onkologicznie, szczególnie młodszych, powiedziało mi, że są na nie za słabi. Kiedy niedawno nagle zmarł mój znajomy, przyszła mi do głowy myśl, z serii tych „nie od siebie”, że może mogłabym umrzeć tak jak on – niespodziewanie i może poszłabym do nieba. „Ale może musisz tu jeszcze pobyć i pocierpieć dla mnie” – usłyszałam głos gdzieś w sercu. Przez cierpienie Pan Jezus przygotowuje nas do czystości serca.
Ma Pani jeszcze inne „zyski” z chorowania?
Dopiero w chorobie, kiedy odkryłam krótszą perspektywę, nauczyłam się rzeczywiście przebaczać. Zdałam sobie sprawę, że nie powinniśmy wymagać, żeby inni byli idealni, i szukać u ludzi, nawet najbliższych, miłości tak dużej, jaką może dać tylko Bóg.
Czyli zdarzają się cuda – otrzymuje Pani od Boga dary tam, gdzie pozornie widać straty.
To się dzieje nieustannie. Podczas tej choroby Pan Jezus zrobił mi wiele niespodzianek.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |