Współczesna jałmużna niejedno ma imię. A nowoczesne kwestowanie pozwala budować dzieła niezwykłe.
Trzy wielkopostne praktyki: modlitwa, post, jałmużna. Dwie pierwsze budują człowieka i przygotowują na spotkanie z Bogiem. Trzecia to ich wynik, konsekwencja zmiany i walki o przemianę wewnętrzną. Jałmużna ma uzewnętrzniać dobro i nieść je dalej, uwrażliwiać na potrzeby drugiego człowieka. Bywa jednak, że jałmużna kojarzy się nam nieco… negatywnie, a samo pojęcie trąci myszką. Może już lepsza byłaby „filantropia”, bo nie kojarzy się od razu z dziadami proszebnymi z „Chłopów” Reymonta.
Tymczasem jałmużna może przybierać przeróżne i bardzo nowoczesne formy. Współcześni jałmużnicy natomiast, kwestujący na kościelne dzieła, to ludzie z pomysłami i wielkim zacięciem, by pomóc, zbudować, swoją pasją niesienia dobra dzielić się z potrzebującymi. Z tych chęci, a często i z konieczności, nowoczesnymi metodami budują świat.
Rzecz o formie
Wspomniane Reymontowskie dziady proszebne wyciągały rękę, a dobry człowiek ofiarowywał, co miał. Najczęściej jedzenie, rzadko parę groszy. Najważniejsze, by z serca, by podzielić się z potrzebującym tym, co posiadam. Dziś czasem stajemy też przed dylematem: dać parę złotych proszącej kobiecie na ulicy? Specjaliści od mądrego pomagania zalecają raczej, by zainteresować się autentycznymi potrzebami, wspólnie pójść do sklepu, by osoba (w trudnej sytuacji) mogła zaopatrzyć się w jedzenie. W przeciwnym wypadku nasze pieniądze mogą być wykorzystane na cele, z którymi się nie zgadzamy. Zainteresowanie i uwaga skierowana wobec proszącego – a nie liczba wrzuconych monet – są tu najistotniejsze. Jałmużna, niezależnie od formy, powinna być darem z serca, formą miłości bliźniego.
Tym samym forma jałmużny jest rzeczą wtórną: może to być wsparcie bezpośrednie osoby w trudnej sytuacji, wrzucenie do puszki gotówki, która będzie potem przeznaczona na konkretną akcję pomocową, czy coraz popularniejsze wspieranie instytucji, dzieł, potrzebujących przez strony internetowe i przelewy elektroniczne. Jeśli nasza decyzja pomocy podyktowana jest miłością wobec bliźniego, wszelkie formy pomagania są dobre. Chociaż trudniej o relacje i autentyczne zainteresowanie człowiekiem, gdy pomoc dzieje się zupełnie poza nami. Gdy robimy „klik” – „wyślij datek” – nie ma spotkania człowieka z człowiekiem.
– Spotkanie może zaistnieć mimo braku możliwości fizycznej rozmowy czy wspólnego spędzenia czasu – oponuje Anna Kowalewska, która regularnie wspiera jedną z organizacji kościelnych, przekazując datki przez internet. – Modlę się za osobę, do której dotrą pieniądze, a jeśli wysyłam je przez internet np. na ratowanie chorego dziecka, staram się czytać o nim jak najwięcej, napiszę kilka słów komentarza pod zbiórką. I pamiętam o nim.
Czasem boimy się instytucji pomocowych. Nie do końca im ufamy, bo i sobie nie ufamy. – My, Polacy, mamy jeden z najniższych wskaźników zaufania społecznego, co przekłada się też na ostrożność, nieufność wobec akcji, w których zbiera się pieniądze. Z drugiej strony wśród zbierających dopiero wykształca się nawyk pełnej transparentności – czyli publikowania efektów zbiórki i rozliczeń wydatkowanych pieniędzy w sposób czytelny dla odbiorców – uważa fundriser Szczepan Kasiński, autor książek „Szlachetny cel” i „Karty fundrisingowe”. A kim jest fundriser? To trochę taki… współczesny żebrak, jałmużnik, który działa w imieniu organizacji pomocowych, profesjonalnie i na większą skalę.
Gdy świat jest globalną wioską, pomaganie musi wyjść poza własną ulicę, miasto, a nawet państwo. Szczególnie gdy potrzeby ludzi w krajach bardzo ubogich, ogarniętych wojną to potrzeby podstawowe, bez których życie nie jest możliwe: leki, kromka chleba, ciepły koc, nauczenie się alfabetu… Nie musi to jednak oznaczać całkowitego braku relacji czy absolutnie anonimowego pomagania. Nawet gdy nasza jałmużna pokonuje tysiące kilometrów, współcześni jałmużnicy dbają, by darczyńcy i obdarowani mogli się poznać, modlić się za siebie, czuć więź ze sobą.
Przykładem jest akcja Caritas Rodzina Rodzinie: polskie rodziny zrzucają się na potrzebujące wsparcia rodziny z Aleppo. Parafie, przy których organizowane są zbiórki, informują darczyńców, jakie syryjskie rodziny potrzebują pomocy. Również misjonarze, zbierając fundusze dla swoich podopiecznych, dbają, by ofiarodawcy poznali „swoje dzieci” – stąd akcje typu „adopcja” dzieci na misjach.
– Franciszkańska „adopcja na odległość” to wsparcie konkretnego dziecka, którym zajmują się nasi misjonarze w Ugandzie. W tym kraju koszt wysłania dziecka do prostej szkoły podstawowej lub średniej, z jednym posiłkiem dziennie, to ok. 150 dolarów rocznie – opowiada o. Jan Maria Szewek OFM Conv. – Kiedy w Ugandzie otrzymamy informację, że ktoś podjął się adopcji, komisja z danej parafii wybiera dziecko z ubogiej rodziny i zapisuje je do szkoły. Wysyłamy też zdjęcie dziecka do sponsorów wraz z opisem sytuacji rodzinnej, informacją, do jakiej szkoły chodzi, itd. Dzieci i młodzież z adopcji wysyłają dwa razy w roku życzenia świąteczne do swoich darczyńców.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |