"Jedzenie stawało w gardle" - opowiadała Agata Zofia Prabucka. "Gdy spróbowaliśmy cichutko zaśpiewać kolędę, głos odmówił nam posłuszeństwa" - wspominała Budzimira Wojtalewicz-Winke. Tak Polacy - mieszkańcy Pomorza Gdańskiego - obchodzili święta Bożego Narodzenia w czasie niemieckiej okupacji...
Wiele rodzin spędzało Boże Narodzenie w atmosferze smutku po stracie kogoś z najbliższych, kto został aresztowany, przebywał w obozie lub zginął w czasie działań wojennych. Przy wigilijnych stołach pozostawiano wolne, symboliczne miejsca dla nieobecnych. Łamiąc się opłatkiem, życzono sobie, aby następne święta spędzić ze wszystkimi bliskimi i w wolnej Polsce. Problemami, z którymi się mierzono, były przede wszystkim bieda, niedostatek, a w niektórych przypadkach nawet głód. Zorganizowanie kolacji wigilijnej składającej się z tradycyjnych 12 potraw dla większości pozostawało jedynie marzeniem. Choinka była kilkanaście razy droższa niż przed wojną, a słodycze były niemożliwym do zdobycia rarytasem. Mimo to ludzie wówczas, choć było to bardzo trudne, "starali się poczuć doniosłą, ciepłą atmosferę Bożego Narodzenia" - pisała Aleksandra Zaprutko-Janicka, historyczka, autorka książki "Okupacja od kuchni".
Agata Zofia Prabucka, z domu Lewalska, w momencie ataku Niemiec na Polskę miała 12 lat. Święta Bożego Narodzenia 1939 roku - jak przyznawała po latach - były smutne i przygnębiające. "Nie było naszych ulubionych instrumentów - skrzypiec, akordeonu, mandoliny (...). Po cichutku nuciliśmy kolędy".
Rodzina wspólnymi siłami ozdobiła choinkę watą, lametą pociętą z kolorowych papierków oraz kilkoma jabłuszkami i ciastkami upieczonymi w domu. Wieczerza wigilijna składała się z kartofli w mundurkach, "fałszywego śledzia", czyli bez śledzia - sama woda z octem, cebulą i trochę śmietany otrzymanej od znajomej gospodyni. Były też: pięć jaj w sosie musztardowym, barszcz bez uszek, kapusta kiszona z olejem i kompot z jabłek. "Mimo biedy, była to suta kolacja. Można się było najeść do syta. Lecz jedzenie stawało w gardle, trudne do przełknięcia" - zapamiętała.
Budzimira Wojtalewicz-Winke urodziła się w 1924 roku w Wolnym Mieście Gdańsku. Jej ojciec Feliks Muzyk był głównym prokurentem w filii brytyjskiego banku, z zamiłowania dyrygentem, ale przede wszystkim znanym w mieście działaczem polonijnym. Podczas jednego z naszych spotkań pani Budzimira przyznała, że jedną z najtrudniejszych chwil podczas okupacji niemieckiej były święta Bożego Narodzenia 1939 roku. W tym czasie całą rodziną odwiedzili aresztowanego przez Niemców 1 września ojca. W Wigilię przebywał na robotach w gospodarstwie rolnym w Lasowicach Wielkich na Żuławach. Mieszkał w stajni, nocował na piętrowej pryczy.
"Wszyscy przeszliśmy obok starszego, wychudzonego mężczyzny z brodą, który siedział na taborecie i szył. W pewnym momencie usłyszeliśmy głos: »Dzieci, nie poznałyście mnie?«". W niewielkim pomieszczeniu przygotowali wieczerzę i nakryli stół. W kącie stała nawet mała choinka. "Mimo to nie mogliśmy oczywiście wyrzucić z pamięci wspomnień, jak świętowaliśmy Boże Narodzenie w poprzednich latach. Gdy spróbowaliśmy cichutko zaśpiewać kolędę, głos odmówił nam posłuszeństwa - po prostu nie dało się. Podzieliliśmy się opłatkiem, jak to u nas w zwyczaju, i życzyliśmy sobie nawzajem, byśmy w przyszłym roku znowu byli wszyscy razem". Wspólne świętowanie trwało niespełna godzinę. To było ostatnie spotkanie Budzimiry z ojcem.
Więcej w 51. numerze "Gościa Gdańskiego" na 25 grudnia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |